Wewnętrzny przymus, którego nawet nie zauważam, dyryguje moim życiem poganiając mnie i stresując, mimo że lubię sprzątać i przebywać w czystej, uporządkowanej przestrzeni. Tak samo jest, kiedy chcę sobie przygotować coś dobrego do jedzenia. Biorę do ręki warzywa, myję je i kroję z przyjemnością ( w przeciwieństwie do mięsa – to jeden z powodów, dla którego rzadko mam je na stole), a mimo to śpieszę się. Tak naprawdę, to chciałabym uważnie celebrować każdy etap, każdą czynność i cieszyć się tym, że z moich rąk dla mnie samej powstaje coś smacznego i zdrowego.
No i ten dziwny opór, kiedy mam coś posprzątać lub ugotować. Najczęściej ze zwykłego wycierania szafki w kuchni rozkręca się pełnoformatowe sprzątanie albo z niewinnej marchewki wyciągniętej z lodówki rodzi się prawdziwa zupa, obfita w warzywa i przyprawy. Coś małego i nieznaczącego toruje drogę większym tematom.
Daję sobie chwilę, żeby się temu przyjrzeć i odkrywam myśl, że muszę się śpieszyć, bo czekają na mnie naprawdę wartościowe zajęcia, a to co robię do takich nie należy. Co jest zajęciem wartościowym? Chyba coś związanego z pracą zawodową, która daje utrzymanie. Wszystko inne przeszkadza i marnuje czas, szczególnie to, co polega na dostarczaniu sobie przyjemności i poświęcaniu uwagi.
To przekonanie trzyma mnie w swoich szponach i pracuje w podziemiu od niepamiętnych lat.
A więc mam swojego wewnętrznego sabotażystę, który działa na własną rękę i powstrzymuje przed robieniem rzeczy, które mi służą. Co mogę zrobić? Dać mu głos, wysłuchać z otwartością, zobaczyć jego perspektywę, bo na pewno ma też swoje racje. Mogę to zrobić na sesji Zen Coachingowej, w przestrzeni ciekawości, zaufania i szacunku do tego, co mi wyjawi.
Czekamy na premierę, tymczasem mój znajomy zapowiedział: „Chyba nie będę oglądać `Zielonej granicy`. Ta historia jest za ciężka”. Pomyślałam o tym samym. Ja też omijam wiadomości z dużym ładunkiem krzywdy ludzi lub zwierząt. To, co dzieje się na granicy z Białorusią jest niewyobrażalne dla zwykłego człowieka. Rozgrywa się tam koszmar ludzi złapanych w pułapkę, którzy w wyniku decyzji polityków, muszą walczyć o fizyczne przetrwanie. Mieszkańcy i aktywiści, którzy niosą pomoc humanitarną, są prześladowani i nękani przez funkcjonariuszy państwa. Prawo nie działa. A wszyscy uczestnicy tego doświadczenia przeżywają ogromną traumę.
Wtedy przypomniałam sobie tekst Margaret J. Wheatley o dawaniu świadectwa (bearing witness). Napisała, że kiedyś też przełączała kanały w tv, odwracała wzrok od takich przytłaczających wiadomości, aż zaczęła się uczyć innego podejścia. Kiedy styka się z takim wydarzeniem, nawiązuje kontakt wzrokowy i stara się cały czas mieć otwarte serce, przypominając sobie, że ma do spełnienia ważną rolę. Bo kiedy tak robi, uznaje i honoruje czyjeś życie, czyjąś rzeczywistość, w której przyszło mu się zmagać z niewyobrażalnymi przeciwnościami.
Zarezonowało we mnie takie podejście, bo ma dużo wspólnego z Zen Coachingiem. Towarzyszenie drugiej osobie z zaufaniem i przekonaniem, że samo słuchanie czyjejś historii ma sens i wartość, to fundament pracy coachów w Zen Coachingu. Uznanie czyjegoś cierpienia ma najczęściej działanie transformujące i uzdrawiające. Nawet, kiedy nie jestem w bezpośrednim kontakcie z osobą cierpiącą, wierzę, że dawanie świadectwa ma znaczenie i w jakimś głębokim sensie nie pozostawia samotnym osoby w jej zmaganiach i walce o przetrwanie.
Dlatego pójdę i obejrzę Zieloną Granicę.
Sygnały były już wcześniej. Jak wtedy, gdy pod koniec urlopu wychowawczego zachwycałam się oryginalnymi botkami na wystawie, a zza pleców usłyszałam młody głos: „Te, na pewno podobałyby się mojej córce”. Spłoszyłam się i skurczyłam, bo „mojej córce” oznaczało, że jestem za stara na takie ekstrawagancje. Miałam wówczas ledwo skończone 30 lat i doświadczenie licealistki, która szyła sobie nietuzinkowe ubrania, zawsze wyprzedzające modę. Moja odwaga gdzieś wyparowała po 6-letnim zamknięciu swojego życia w domu, wokół spraw dzieci i rodziny.
Potem na wspólnym wyjeździe po raz pierwszy zauważyłam, jak bardzo niepewna siebie jest moja mama. Zapytałam siebie: „Czy mogę być pewna swojej wartości, gdy moja mama nie jest i nigdy nie była?”
Pewna swojej wartości byłam za to w pracy zawodowej. Chętnie podejmowałam się nowych, bardziej odpowiedzialnych zadań, lubiłam wyzwania. Zauważyłam, że kiedy prywatnie znajdowałam się w hotelach, sklepach lub restauracjach, wspierałam się tym rodzajem pewności siebie, który płynął z zawodowej pozycji. Nie czułam się pewnie w relacjach prywatnych.
Kiedy w końcu wyszłam się z korpo i zaczęłam z entuzjazmem działalność Zen Coachingową, pewność siebie nie opuszczała mnie. Po jakimś czasie przyszedł trudny czas: nie miałam pieniędzy, wiary w to co robię, zdrowie zaczęło szwankować i z własnego wyboru znalazłam się poza wspólnotą. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo czerpałam pewność siebie z pozycji zawodowej, swobody finansowej i żelaznego zdrowia. Kiedy to uleciało, uleciało też poczucie mojej wartości, a z osoby, wydawało mi się ugruntowanej stałam się niepewna i zagubiona. Nie poznawałam siebie.
Stanęłam wobec ważnej prawdy. Kiedy straciłam wszystko, co nie było mną, a na czym opierałam swoją wartość, potrzebowałam zrozumieć, w jakim kierunku mam podążać, żeby odzyskać łączność z naturalnym poczuciem istnienia, z którym każdy z nas się rodzi.
XXI wiek jest dla mnie naznaczony rosnącą świadomością, głównie wśród kobiet. Zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, co jest rzeczywiste, odklejając się od nieświadomych ról, oczywistych wielowiekowych przekonań tak wrośniętych w umysł, że aż niezauważalnych. Widzimy coraz wyraźniej krzywdę, niesprawiedliwość, przemoc. Uczymy się to nazywać i mówimy coraz głośniej, czasem nawet krzyczymy. Rozkwitająca świadomość jest jednocześnie weryfikatorem starych, tradycyjnych wspólnot, które stają się nieadekwatne i anachroniczne.
Co mam wspólnego z osobą, której jest obojętna krzywda zwierząt lub co gorsza, sama się jej dopuszcza? Która szydzi ze słabszych, czerpiąc z tego satysfakcję lub korzyści. Nie szanuje praw człowieka, w tym osób LGBTQ+. Która nie chce widzieć, jak dużo jest w kobietach tradycyjnych wzorców i przekonań dotyczących ról, sytuujących je w ściśle określonym kanonie i zawsze w podrzędnej i służebnej pozycji. Która opiera swoje relacje z innymi na sile i przemocy, również tej niefizycznej, polegającej na nieszanowaniu wyborów i potrzeb. Która nie szanuje przyrody, niszczy i eksploatuje ją bez zastanowienia i kwestionuje zagrożenia dla planety.
My naród, my Polacy, mówimy jednym językiem, mamy wspólną kulturę i w pewnym stopniu obyczaj, ale koncept narodu jest z XIX wieku i w dzisiejszych czasach blednie wobec faktu, że w najważniejszych sprawach jesteśmy odlegli o lata świetlne. Olga Tokarczuk wspomniała kiedyś, że czasem jest jej bliżej do osób mieszkających na innych kontynentach, właśnie ze względu na postawę wobec tych najważniejszych spraw.
Ja też tak to czuję. Może przyszedł czas na nowe wspólnoty, scalane wartościami, które warto razem kultywować i bronić, jeżeli będzie trzeba?
Podwórko, to moje najjaśniejsze wspomnienie dzieciństwa. Razem z innymi dziećmi penetrowałam świat zachłystując się wolnością. Narażaliśmy się na niebezpieczeństwa i wychodziliśmy z opresji. Zbieraliśmy rośliny, suszyliśmy je w książkach i zamęczaliśmy rodziców pytaniami „Co to jest za trawa”? Na górce przy ogródkach działkowych łapaliśmy chrabąszcze majowe, a z Łyny wyciągaliśmy żyjątka rzeczne i wpuszczaliśmy je do słoików. Grzebaliśmy z powagą martwą jaskółkę i wróbelka, zbieraliśmy kwiaty i szkiełka na „widoczek”. W ustronnym miejscu oglądaliśmy się nago, niewinnie i z ciekawością. Poznawaliśmy smak papierosów. Graliśmy we wszystkie możliwe gry, a bawiąc się w „cegiełki” przemierzaliśmy wilgotne i ciemne, jak noc piwnice z sercem podchodzącym do gardła. Pokonywaliśmy płoty i ogrodzenia, wchodziliśmy na drzewa, a kiedy jedno z nas wpadło do rzeki, bujaliśmy je na huśtawce, żeby wysuszyć ubranie i uniknąć kosmicznej bury w domu. Podsłuchiwaliśmy zakochanych i letnim wieczorem siedząc na schodach, z przejęciem słuchaliśmy piosenki o tragicznej miłości Niny i Stacha, śpiewanej przez Dankę.
Świat przeżyć, realny, energetyczny i pulsujący życiem był moim ukochanym światem i dopiero szkoła przerwała tę miłość. Skupienie na książkach i nauce stało się moim głównym zajęciem, a procesowanie wszystkiego w umyśle, ulubionym sposobem kontaktowania się z otaczającym światem.
Kiedy poznałam Zen Coaching, serce zabiło mocniej. Zen Coaching zapraszał do świata przeżyć, czucia swojego ciała, bycia blisko tęsknot serca. Ciało i jego witalność, to że się zaciska, rozluźnia lub drży, znów zostało zauważone i uhonorowane, tak jak uczucia, których się nie trzeba wstydzić, ani unikać. Zaufanie i ciekawość – jakości, które w dzieciństwie codziennie prowadziły nas w świat, nasycają przestrzeń Zen Coachingu, tak jak empatia, która pozwala wszystkiemu być takim, jakie jest, bez niepotrzebnego oceniania ani interpretowania.
Trudno się dziwić, że przestały mnie pociągać teorie, książki i piękne słowa. Zbyt łatwo kradną naszą uwagę i wpychają w objęcia nieistniejących intelektualnych bytów. W procesie Zen Coachingowym, który w doświadczeniowy sposób transformuje nasz sposób widzenia życiowych wyzwań, rozjaśniają się sprawy, które były zagmatwane, wychodzi się z mentalnego utknięcia i pojawia się energia do działania.
Tym staram się zaciekawić innych, którzy tak, jak kiedyś ja, maglują w głowie swoje życie, a może mają tuż pod skórą doświadczeniowość!
Naprawdę to robię! Nie próbuję smaku potraw w trakcie gotowania, gdy dodaję przypraw. Nie mam stałych zestawów ziół, bo zazwyczaj coś zmieniam, mieszam, szukam nowych kompozycji i to samo dotyczy warzyw, które dobieram kolorystycznie lub wyobrażeniowo. Trochę tego, trochę tamtego. A gdyby dziś dodać zmielony liść laurowy lub suszoną nać selera? A jeśli dodać do dyni ogórka kiszonego – co z tego wyjdzie? Dopiero, jak już potrawa jest gotowa, nakładam na talerz i … z ogromną ciekawością próbuję pierwszej porcji!
Kiedy jeszcze pracowałam na etacie miałam taki poranny rytuał. Jesienią i zimą nie zapalałam światła, jak wstawałam, żeby nie budzić domowników. Wsuwałam rękę w ciemność szafy i wybierałam ubranie po dotyku, badając fakturę materiału i krój marynarki. Właściwie się nie myliłam, ale ta chwilka niepewności, co wyciągnę, zawsze mi się podobała.
Z tego samego powodu lubię zakupy przez Internet. To, co jest zmorą wielu z nas, brak pewności, jaki będzie ostatecznie kolor, rozmiar, czy zawartość, paradoksalnie jest dla mnie w jakimś stopniu atrakcyjne. Oczywiście denerwuję się, jak przychodzi coś kompletnie nietrafionego, ale rzadko się to zdarza i nie oznacza końca świata.
Niewiedzenie najczęściej stresuje i męczy. Jak w sytuacji, której nie można kontrolować, uzyskać dostęp do radości i zabawy? Moje remedium, to obudzić w sobie ciekawość, połączyć się ze znanym z dzieciństwa ekscytującym oczekiwaniem na to, co będzie. Energia ciekawości jest sama w sobie przyjemna, więc spróbuj powiedzieć do siebie na głos: „Ciekawe, co z tego wyniknie!”, jak dziecko, które czuje dreszczyk emocji, bo nie wie, co go czeka. Ciekawość otwiera drzwiczki do zaufania, które ja fizycznie odczuwam jako subtelne, przyjemne doznanie, gdzieś głęboko w klatce piersiowej. Będzie, co będzie.
Niewiedzenie jest też elementem procesu Zen Coachingowego, bo biegnie on spontanicznie i nigdy nie wiadomo, dokąd dotrze i co się z niego wyłoni.
Bije ją, zdradza i finansowo wykorzystuje. „Musisz go zostawić” - matka błaga córkę, ofiarę przemocy i słyszy w odpowiedzi: „Nie mogę, ja go kocham…”. Oglądamy to na ekranie i każdy widzi, że to nie miłość! Jak to możliwe, żeby tak się mylić? Rozpoznać miłość w codziennym życiu, naturalnie i bez wahania mogą ci, co doświadczyli ciepłej, obejmującej i bezwarunkowej miłości rodziców. Ale raczej ciężko spotkać takich szczęśliwców…
Jako nastolatka o miłości myślałam, jak większość z nas. Słowo „miłość” wyrażało tęsknotę za czymś cudownym i dającym szczęście. A jak by miało się urzeczywistniać? No, poprzez posiadanie chłopaka, związku, potem szczęśliwej rodziny. Ilu z nas potem doświadcza tej dwoistości – mam już tę wymarzoną relację, rodzinę, ale jednocześnie brakuje w niej tego czegoś, co sprawia, że z trudem przechodzi przez gardło, że kocham i jestem kochana.
Dziś miłość rozumiem inaczej. To mój wewnętrzny stan, w którym patrzę z życzliwością i spokojem na świat, ludzi, siebie samą i który nie zależy od posiadania rodziny czy związku. Kocham, znaczy czuję połączenie, sens, lekkość, uwolnienie.
Kochanie siebie jest kluczowe, bo jeżeli nie kocham siebie, to znaczy, że się nie lubię, nie akceptuję, nie ufam sobie, ani nie szanuję. Kiedy kocham siebie, albo przynajmniej jestem na drodze do, staję się opiekunką siebie samej i nie pozwalam się nadużywać i wykorzystywać pod przykrywką „miłości”.
Jaką drogą przejść od tęsknoty serca do doświadczania prawdziwej miłości w realnym życiu? Nie ma dróg na skróty, a działania solo lub grupowe mogą być jedynie dodatkiem.
Najważniejsze, aby znaleźć osobę, której leży na sercu nasze dobro i krok za kroczkiem, stale i długo doświadczać od niej zrozumienia, serdeczności i akceptacji. I najczęściej tą osobą nie jest partner w życiu, ale partnerka w rozwoju. Może to być terapeutka, coachka lub po prostu serdeczna znajoma.
„Dzień dobry wujku”, wołałam jako dziecko, gdy przez podwórko przechodził wujek dźwigający z działki kosz pełen owoców lub warzyw. Zawsze odpowiadał mi żywo i z uśmiechem, a czasem zachęcał, żebym poczęstowała się owocami, dawał kwiaty.
Odwiedziłam wujka pod koniec jego życia, gdy mieszkał w innym mieście i zaskoczyło mnie, że właśnie to moje podwórkowe pozdrawianie wyłuskał ze wszystkich wspomnień, a w jego głosie słyszałam satysfakcję i zadowolenie.
Kiedy jest gdzieś przemoc rodzinna i zadziały się straszne rzeczy, reporterzy natychmiast jadą na miejsce i przepytują sąsiadów. „To był taki porządny człowiek – zawsze mówił dzień dobry”, zazwyczaj to wszystko, co słyszą o sprawcy. Jak można przypisać komuś nieznanemu dobre rzeczy, tylko dlatego, że mówi nic nie znaczące „dzień dobry”?
A jednak, wypowiedzenie tych słów jest ważne, bo znaczą tyle samo, co „widzę cię”. Nie mijam cię, jakbyś był niewidzialny. Dostrzegam cię wśród wszystkich przedmiotów i ludzi i przez chwilę obdarzam uwagą. Nie mam też wobec ciebie złych zamiarów, złości i gniewu, nie oceniam cię, ani nie pouczam.
Taka mikrorelacja zadzierzgnięta na moment, przepływ nasycony niewielką energią, a jednak czyniący dobro.
„Przyjedźcie koniecznie, będzie fajnie, trochę rywalizacji, dużo zabawy, już od kilku lat tak spędzamy czas.” Sympatyczne małżeństwo poznane na nartach we Włoszech, zaprosiło nas na amatorskie regaty w gronie znajomych i przyjaciół.
Pojechałam sama, bo znajoma zachorowała.
Żaglówek było 6, na pokładzie każdej zamknięte enklawy, najczęściej rodzinne. Nikt z uczestników nie zamierzał z nikim nowym rozmawiać, ani go poznawać, a sympatyczne małżeństwo nie miało dla mnie miejsca na swojej łódce. Okazało się, że moja pojedyncza żeńska obecność była tam nie w smak, może nawet gorszyła i rodziła dziwne pytania, więc w końcu, po wewnętrznej dyskusji, zaprosiła mnie na swoją łódkę załoga czterech panów. Zorientowałam się dość szybko, że zostałam obsadzona w roli, do której nie aplikowałam.
Dobrze, że po nocy i śniadaniu w wygodnym hoteliku, mogłam wrócić do swojego świata.
Wracałam myślami do tego, co przeżyłam. Przypomniałam sobie, jak podczas wspólnych nart w Białce Tatrzańskiej znajomi sympatycznego małżeństwa, po alkoholu, natarczywie wypytywali nas o stan cywilny - „To co wy jesteście, mężatki, czy co…?”. Dziwiło ich i nie dawało spokoju, że dwie wolne kobiety przyjechały samodzielnie autem i jeżdżą sobie na nartach.
Zwiodło mnie wiele rzeczy, choć wiedziałam, że sympatyczne małżeństwo pochodzi z tej części Polski, gdzie kultywuje się tradycyjny model życia. Sami zachowywali się na tyle luźno i otwarcie, że nie pojawiło się na moim radarze żadne ostrzeżenie.
Minęło ponad 10 lat od tej przygody. Czy dziś byłoby inaczej?
Borowinowe okłady i kąpiele siarkowe, ratunek dla mojego chorego kręgosłupa ledwo się zaczęły, a już musiały się skończyć, bo zachorowałam na Covid. Czy cały trud przygotowań, wydatki, opieka dla Tuni, nadzieja na poprawę, w jednej chwili straciły swój sens? Wierzę, że każde trudne doświadczenie wnosi coś wartościowego, ale na początku, z poziomu żalu i bezsilności, jakoś niczego nie mogłam dostrzec.
A jednak. Kiedy poczułam się lepiej, zobaczyłam jak na dłoni, że zadziałały tu dwa kluczowe czynniki odporności: stres i dieta, a przykre wydarzenie odbieram teraz, jako cenny dar.
Już jechałam ze stresem, bo niby miałam obiecany „swój” pokój, ale do końca nie wiedziałam, gdzie wyląduję i czy nie będę musiała się wykłócać z recepcją, bo „właściwie nie możemy zapisywać na konkretny pokój”. Pierwszego dnia, żeby dostać zabiegi, które mi pomagają od lat, musiałam stoczyć walkę z lekarką. Drugiego dnia znów walka, żeby ochronić skórę przed poparzeniem gorącą borowiną, bo fizjoterapeutka nie dawała wiary - „zdaje się pani”- i opieszale korygowała zabieg. Uratowałam barki i łokcie, ale plecy doznały szoku. Jedzenie z kolei było z kategorii popularnych i choć personel się starał, podstawą moich śniadań i kolacji był naszpikowany chemią chleb, do którego za bardzo nie miałam co dodać, bo wybór był między nabiałem i przemysłowym wyrobem wędliniarskim.
Ta lekcja mnie umacnia, żeby mimo grzeszków, chwil słabości i zakrętów, dalej iść drogą zdrowego odżywiania. Produktów od krowy nie jem od lat, bardzo ograniczyłam gluten, cukier, mięso, a posiłki przygotowuję w swojej kuchni, zgodnie z listą produktów nie wywołujących u mnie nietolerancji pokarmowej (po testach). Już 12 h od ostatniego tam posiłku przestała mnie boleć głowa i poczułam się ogólnie lepiej, mimo gorączki.
Co do stresu, to widzę, że solo wyjazdy do sanatorium są dla mnie zbyt dużym wyzwaniem, więc potrzebuję wsparcia - obecności i życzliwości drugiego człowieka.
„Dlaczego przyszła pani na metamorfozę, co chce pani zmienić?” - prowadząca program pyta 50-letnią kobietę. „Odchowałam dzieci i zauważyłam, że one nie traktują mnie, jak człowieka. A ja jestem kobietą i chcę się nią poczuć.” Życiowa misja – urodzenie dzieci, opiekowanie się nimi, martwienie się, często staje się prawdziwą służbą dającą satysfakcję i poczucie sensu – roli matki nikt nie kwestionuje ani nie pomija, bo matka jest potrzebna lub wręcz niezbędna. Bez świadomości wchodzimy w tę rolę, jak w masło, długo karmiąc się jej dobrodziejstwami.
Służba rodzinie najczęściej idzie w parze z niewidzeniem siebie, nierozpoznawaniem swoich potrzeb i pragnień. Żyjemy odwrócone plecami do siebie w samotności zagłuszonej zaangażowaniem od rana do nocy, a kiedy dzieci się usamodzielniają, my matki zostajemy jak łódź porzucona na brzegu. Do głosu zaczynają dochodzić stłumione tęsknoty, które nigdy nie wygasły w sercu. Tęsknota za docenieniem siebie, jako autonomicznej czującej istoty lubiącej coś, marzącej o czymś, nie godzącej się na to, czy tamto lub zmagającej się z wyzwaniami. Istoty, która potrzebuje być zobaczona.
I często wzbiera żal, że dzieci widzą w nas tylko rodzaj żywego organizmu, który służy do dostarczania usług, produktów, pomysłów, do zabezpieczania porządku, czystych ubrań, jedzenia, wyjazdów wakacyjnych i co najważniejsze – do ograniczania wolności, niesłuchania, krytykowania i pełnienia roli strażnika tego, jak być powinno.
Przykra jest myśl, że uwagę w końcu dostaniemy, gdy powali nas ciężka choroba lub trafimy do szpitala. To, co możemy teraz zrobić, to zatrzymać się, spojrzeć na swoje życie i podjąć decyzję, jaką drogą dalej chciałybyśmy podążać. Potrzebujemy drugiego człowieka z jego serdeczną uwagą i prawdziwym zainteresowaniem. I nie musi to być partner życiowy, ale po prostu człowiek, który pomoże nam w powrocie do siebie, do domu.
„Piknik pod wiszącą skałą” oczarował mnie. Po spektaklu zajrzałam do opisu w programie, a tam aż roiło się od symboli i znaczeń, o których nie miałam pojęcia. Mój znajomy podrzucił „ Tak, tak, trzeba poczytać, dowiedzieć się, co eksperci mówią na ten temat”.
Przed oczami stanęła mi lekcja języka polskiego i polonistka, która w takich sytuacjach otwierała konkurs pt. „Co poeta chciał powiedzieć”. Wygrywał ten, kto był najbliżej obowiązującej interpretacji dostarczanej przez krytyków literackich. W ten sposób uczyliśmy się, że odbiór sztuki polega na zgadywaniu tego, co autor (lub krytyk) miał na myśli, a do tego jest rywalizacją najczęściej skazaną na porażkę.
Czy nie wystarczy to, co czuję, co myślę? Nawet jeżeli jest to dezorientacja, znudzenie czy szok? Po obejrzeniu filmu lubię sobie przypominać pojedyncze sceny, rozmawiać o nich, rozwijać jak z kłębka zapamiętane szczegóły i czekać, czy z tego coś się utka samo, pokaże czy skojarzy. Ten mój osobisty proces ma dla mnie wartość, łączy mnie z zaufaniem i wolnością. Czasem coś mnie poruszy, przypomni historię z życia, z czymś skojarzy, coś wyjaśni, albo nad czymś postawi znak zapytania. Często z filmu pamiętam tylko jedną scenę, jakiś dialog, ogólne wrażenie. Z tego samego powodu lubię współczesną sztukę, bo dzięki temu, że się na niej nie znam, całkowicie oddaję się swojej intuicji, wrażliwości i poczuciu estetyki.
Ale na koniec pomyślałam, że słuchanie ekspertów ma sens taki, jak obcowanie z prawdą innych ludzi. Masz swoją prawdę i cenisz ją, a inny punkt widzenia lub inna wrażliwość otwiera i wzbogaca cię, nie umniejszając tego ,co myślisz i czujesz.
Przeprowadzka wydobyła z zapomnienia listy sprzed kilkudziesięciu lat. Pisał do mnie, 17-latki, poznany nad jeziorem chłopak zaczynający jesienią studia. Coś sprawiło, że na dnie pudełka listy przechowały się do dziś. Na Mazurach nie poznaliśmy się bliżej. Rejs żaglówką, parę rozmów, a pisanie, jak to pisanie - świat wykreowany słowami. Korespondencja z czasem wygasła.
Z ciekawości wyguglowałam go w internecie. Jest lekarzem i dostaje od pacjentów gwiazdki za profesjonalizm i wiarygodność. Znalazłam też sporo uwag, że nie nawiązuje kontaktu z pacjentem, jest bardzo rzeczowy, wręcz ostry, co ma służyć pacjentom, żeby brali się w garść.
Aż się wzdrygnęłam, tak bardzo te uwagi nie pasowały do wyobrażenia, które zachowałam w sercu. Jaka byłam wtedy ja, że wydawał się szczery, wrażliwy i uważny? Jaki był w rzeczywistości? Czy możliwe, że się zmienił? Ja się zmieniłam? Już chciałam się rzucić, żeby wertować listy, wyświetlić tajemnicę, ale coś mnie zatrzymało. To doświadczenie uprzytomniło mi po raz enty, że owszem, aspekt bycia z ludźmi i jakości relacji jest dla mnie ważny i chcę poświęcić mu swoją uwagę, ale w życiu które dzieje się teraz.
„Be with those who help your being". Bądź z tymi, którzy wspierają twoje bycie. To jeden z najważniejszych moich drogowskazów. Przypomina, jak ważną rolę odgrywają osoby, z którymi codziennie przebywamy w przestrzeni życiowej. Zachęca do świeżego spojrzenia na oczywiste związki, czyli rodzinę i tzw. przyjaciół, którzy niejako z definicji mają być wsparciem, ale czy są? Podpowiada, że jest wybór, wolność decydowania, kto naprawdę pomaga nam w odkrywaniu siebie i byciu sobą
Teraz nie chcę być ani z lekarzem, ani z nikim, kto nie patrzy mi w oczy, nie słyszy i nie widzi mnie.
Przez ostatni rok mobilizowałam swoje siły życiowe do poszukiwania nowego lokum. Racjonalna i w sumie korzystna decyzja, żeby opuścić dotychczasowe mieszkanie, wywołała we mnie nieoczekiwany opór i emocje, a rynek nieruchomości, na który weszłam jako nowicjusz, dostarczył wyzwań, o których jak najszybciej chciałabym zapomnieć. Presja czasu cisnęła. Ogólnie był to bardzo ciężki i wyczerpujący dla mnie czas.
Temat znalazł już pozytywny finał, a ja wciąż czuję wdzięczność za ogrom życzliwości, która płynęła do mnie od wielu ludzi na różnych etapach moich starań.
Począwszy od Agnieszki, która podzieliła się ze mną swoimi kontaktami, by później druga Agnieszka zachęciła mnie do rozwieszenia ogłoszeń na osiedlu, pomogła zredagować treść i stale towarzyszyła swoją życzliwą uwagą. Monika, a znamy się tylko z fejsbuka, zaoferowała pomoc przy użyciu filtrów do mojego ogłoszeniowego zdjęcia z Tunią. Marysia i Michał utorowali drogę do spożywczaka, żebym powiesiła swoje ogłoszenie, a pani Ania z warzywniaka bez problemu zgodziła się umieścić mnie na głównej szybie przy wejściu, tak jak pani Agnieszka z osiedlowego sklepu – nad koszykami. Mój były mąż wydrukował ogłoszenia.
Prawdziwy przełom mentalny nastąpił na konsultacjach u pani notariusz. Oprócz porady prawnej, dostałam niezwykle trafną życiową radę, ale ponieważ natychmiast o niej zapomniałam, pani Basia na psim spacerze swoimi słowami i prosto z serca powtórzyła wiadomość o treści: „Skup się na tym, czego naprawdę potrzebujesz i nie odpuszczaj”. To mi ustawiło i ułatwiło poszukiwania.
Sąsiadka Krystyna chodziła ze mną na oglądanie mieszkań, synowa Kasia podsyłała wyszperane oferty, a Ania, mój syn i były mąż konsultowali, jak coś się konkretyzowało.
I codziennie, od sąsiadów i psich znajomych słyszałam pytanie: „Czy pani już coś znalazła?”. Końcówka była niezwykle emocjonująca i zakończyła się pozytywnie, też dzięki psim związkom.
I potem remont. Jedno z najbardziej stresujących wydarzeń w życiu dorosłego człowieka, dzięki panu Piotrowi, a wcześniej Eli, która go poleciła, stał się wspaniałym doświadczaniem partnerstwa i zaufania.
Jestem pewna, że życzliwość tych wszystkich ludzi, bezinteresownie ofiarowana uwaga, prowadziły mnie i sprawiały, że wszystko nabierało kształtu i energii, aż do szczęśliwego końca.
Jaki to ma związek ze złamaną kością?
Amerykańska badaczka Margaret Mead za początek cywilizacji uznała moment, kiedy złamana kość udowa człowieka miała szansę się zrosnąć. Bo w świecie zwierząt złamana noga, to pewna śmierć – nie możesz polować, dostać się do wody, ani uciec przed drapieżnikiem. Jeżeli się zrosła, to znaczy, że był ktoś, kto zaopiekował się osobą chorą i chronił ją przed niebezpieczeństwem.
Przepływ życzliwości i dobra od jednego człowieka do drugiego został uznany za początek rozwoju ludzkości. To jest dla nas wielkie memento – kiedy zamykamy serce na drugą żyjącą istotę, nie widzimy jej potrzeb, ani cierpienia, tylko skupiamy się na zdobywaniu, konkurowaniu lub walce, nasza cywilizacja powoli dryfuje ku zagładzie. Czy ludzie, którzy stoją na czele organizacji i państw kierują się prawdą serca czy prowadzą nas prosto w przepaść?
Znajoma, która doświadczała seksistowskiego traktowania przez dawnego kolegę z podwórka, poprosiła na forum o rady, jak zareagować. Trudny temat, bo wyglądało na to, że taki styl bycia jest jego normalnym zachowaniem, a z drugiej strony to znajomość z emocjonalną przeszłością, choć teraz już luźna.
Rozsypał się worek z podpowiedziami, od wychowawczych do ostrych i bezkompromisowych. A ja miałam poczucie, jakby te konsultacje zaczynały się od końca, czyli od: „co zrobić”.
Jeżeli potrzebujesz rady, bo kołek w ścianie jest obluzowany albo musisz zmienić wycieraczki w aucie, to potrzebujesz konkretnej uniwersalnej wskazówki. Ale to jest sytuacja międzyludzka, a więc złożona, delikatna i sposób poradzenia sobie z nią jest unikatowy, pasujący do tych, a nie innych osób. Od czego zatem zacząć szukać odpowiedzi?
Pomyślałam wówczas, jaki fajny jest Zen Coaching, który nie daje żadnych rad, ale pomaga znaleźć odpowiedź w sobie. Taka odpowiedź pasuje idealnie, bo jest częścią procesu, który prowadzi przez to, co czujesz, co myślisz, jak reaguje twoje ciało i za czym tęsknisz, a uruchamia to wszystko właśnie określona sytuacja, z której szukamy wyjścia. W efekcie mamy rozwiązanie pasujące do ciebie „jak ulał”, a do tego wewnętrzną motywację i siłę do działania.
Twoje własne rozwiązanie niekoniecznie musi się podobać innym, szczególnie tym, co lubią doradzać i wierzą, że jest jeden najlepszy sposób dla wszystkich ludzi. Ja lubię wtedy mówić: całej reszcie świata może to pasować, a mnie nie pasuje. Szanuję resztę świata, ale ja to ja.
Mamy tendencję, żeby delikatne tematy relacji ze sobą i innymi ludźmi traktować po „kartezjańsku”. Że są receptury, gotowe wzorce, które zapewniają sukces i dobrostan. Że może my sami nie znamy wszystkich tricków i myków, ale wystarczy zdobyć śrubokręt. A nawet jak śrubokręt nie pasuje do naszej dłoni, to jakoś damy radę.
Zamiast szukać rozwiązań u innych ludzi, można spróbować szukać innej drogi do swojej własnej mądrości.
Byłam na spacerze z psem, dzień się powoli kończył. Szłyśmy naszą trasą do domu, ścieżką wydeptaną wśród wysokich zarośli i brzóz samosiejek. Z daleka zobaczyłam na tej ścieżce samotnego mężczyznę. Zakapturzony, co było zrozumiałe, bo mróz, ale bez psa, co kilka kroków zatrzymywał się i coś robił, ale bez okularów nie mogłam dostrzec.
Poczułam lekki niepokój i zaraz odezwały się myśli – „No, jest na spacerze, o co chodzi. Każdy może sobie spacerować”. Gdy pojawia się konflikt myśli-uczucia, zawsze ufam uczuciom, więc skręciłam na pole, gdzie byłam w pewnej odległości od niego i też dobrze widoczna. Kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że na postojach pił z małej butelki coś, co wyglądało na wódkę. Poczułam ulgę i wdzięczność dla siebie, że nie pchałam się na wąską i zasłoniętą krzakami ścieżkę.
Wróciłam do domu i nagle pojawił się wgląd. Nie była to myśl, raczej przyszło to ze mnie, z mojego ciała i serca: „Nie chcę żyć w świecie, w którym na spacerze muszę się bać samotnych mężczyzn. To nie jest normalne.”. Uświadomiłam sobie wówczas, że my kobiety, jesteśmy od dziecka przyzwyczajane, że musimy się ograniczać, pilnować, przewidywać, bo pojawi się jakiś mężczyzna lub mężczyźni. Gdyby to była kobieta, poszłabym swoją codzienną ścieżką.
Coś jest nie tak w tym świecie. Bo uczy się dzieci, że gdy się zgubią, mają szukać pomocy u kobiet. Bo 80% osadzonych w więzieniach, to mężczyźni. Bo przemoc seksualna jest wciąż niedoszacowana w kodeksie karnym, a kiedy idę sama na spacer do lasu, to nie boję się dzików, saren a już na pewno nie wilków – boję się, że mogę spotkać złego człowieka, który w praktyce jest tożsamy z mężczyzną.
Kiedy opowiadałam o zdarzeniu swojemu znajomemu, skwitował: „To przecież normalne, tak było zawsze”. Dziś uświadamiam sobie, że to nie jest normalne i już nie zamierzam dawać na to swojej cichej zgody.
Uratowałam im wówczas życie, bez dwóch zdań. W listopadzie powiesiłam na ścianie czujnik tlenku węgla, choć nie bez pokonywania oporu i braku współpracy. Na wiosnę czujnik postawił na nogi cały dom, a wezwana straż pożarna stwierdziła nieszczelność komina i uwalnianie się tlenku węgla. Gaz został odcięty do czasu remontu przewodu kominowego.
Nie usłyszałam ani „dziękuję” ani nic, co byłoby znakiem, że są mi wdzięczne i doceniają to, co zrobiłam.
Jak to możliwe, żeby nie okazać wdzięczności w takiej sytuacji?
Ha, chwila zastanowienia…. i tak, sama kiedyś żyłam w ten sposób. Jedyne, z czym się rano budziłam, to działać, robić i pędzić do przodu z myślą o liście spraw, które powinnam załatwić. Wszystko po łebkach, bez zatrzymania, bez docenienia - byle szybciej uporać się z kolejnym zadaniem.
W tym wielkim zadaniu życiowym, traktowałam bliskich, jak i siebie samą, jak niewolników, więc nie miałam za co być wdzięczna. A „dziękuję” wypowiadane do nieswoich wynikało raczej z grzeczności. Nie byłam w stanie dostrzec, że dostaję dar od drugiego człowieka, ani poczuć, jak ten dar nas łączy, jak przepływa dobroć i życzliwość.
Życie bez wdzięczności jest w gruncie rzeczy bardzo smutne i samotne. Żeby naprawdę poczuć wdzięczność, a potem ją wyrazić, trzeba cierpliwie uczyć się bliskości ze sobą. Kiedy będzie się w kontakcie z tym, co żywe, wdzięczność dla siebie i innych popłynie naturalnie prosto z serca.
Odkąd zostałam dyrektorką departamentu nieustannie mnie szkolili i testowali. Jedna z ankiet na mój temat wypełniona anonimowo przez pracowników departamentu pokazała, że moje umiejętności zawodowe były wysoko ocenione, ale te społeczne – dokładnie odwrotnie.
Ankieta wyciągnęła na światło dzienne prawdę, którą chyba znałam. Rozwiązywanie problemów, wprowadzanie innowacji, organizowanie z zaangażowaniem i odpowiedzialnością? Tak – to był mój świat! A słuchanie i rozumienie ludzi, współczucie i bliskość były od zawsze nieobecne w moim życiu i tylko tęskniłam za nimi. Kiedy po studiach zatrudniłam się w dużej organizacji, zawodowy kierat natychmiast mnie wciągnął i zaczęłam się zajmować służbowymi zadaniami z zapałem i sukcesem.
Można się nie wyrabiać w relacjach z ludźmi, a jednocześnie robić karierę zawodową? Ależ tak! Kontakty międzyludzkie w pracy są powierzchowne, więc wystarczy, że praca idzie bez nadmiernych zgrzytów, a cele są osiągane. Odruch serca odbierany jest wręcz, jako przejaw słabości czy braku profesjonalizmu, a osoby zachowujące się bezwzględnie i przemocowo traktowane są z szacunkiem i podziwem, bo najczęściej zajmują wysoką pozycję.
Spotkałam zbyt dużo osób, które w pracy osiągają sukcesy, a w życiu prywatnym nie potrafią nawiązać ciepłych relacji z drugim człowiekiem. Wygląda tak, jakby osobiste nieszczęście szło w parze z zawodowym powodzeniem. Zawsze wtedy przypomina mi się rysunek Andrzeja Mleczki, na którym gość po blamażu w seksie mówi do rozczarowanej kobiety: „Niemniej w pracy bardzo mnie chwalą”.
To dlatego, że…
Ile razy dziennie mówisz to lub coś w tym sensie? Komentujesz lub wyjaśniasz rzeczywistość tak często i odruchowo, że nie tylko tego nie zauważasz, ale mogłabyś przysiąc, że się taka urodziłaś.
Co złego może być w tym, że natychmiast angażujesz umysłowe siły, żeby znaleźć przyczynę czy wyjaśnienie?
Chodzi o sposób - kiedy robisz to bez zastanowienia, to nieświadomie i najczęściej bezpowrotnie oddalasz się od życia, czyli tego co właśnie teraz się dzieje w rzeczywistości. Twoja uwaga nie pozostaje przy niej, nie czeka cierpliwie, nie próbuje jej zrozumieć, tylko oddala się w sekundzie, by zanurzyć się w odmętach umysłu. Nie ma już ciała, uczuć, ziemi na której stoisz. Witaj w nierealnym i hektycznym świecie myśli!
Doświadczanie jest lepsze od umysłowego procesowania tematu? Dla mnie tak.
Oplatanie wszystkiego znaczeniami czy szukanie wyjaśnień było kiedyś głównym sposobem, w jaki reagowałam na rzeczywistość. Dawało mi to przyjemność i satysfakcję, że potrafię sprawnie i inteligentnie coś zrobić, czułam, że mam wartość. Ale kiedy dziś pytam ciała, co w tym jest głębiej - wyczuwam jakiś niepokój, jakby pustkę.
Bycie obecną w realnym świecie, stało się dla mnie najważniejsze. Z doświadczania uczę się, rozumiem, ale przede wszystkim czuję że żyję. Kiedy jestem bliżej tego, co prawdziwe, wracam do siebie i ludzi. Oddalanie od doświadczenia, to porzucanie jedynego realnego życia, w którym właśnie jestem. Jakby wybrać śmierć zamiast życia.
Chcesz nadal „dlategować”? A może myślisz, że tego nie robisz? Jeżeli masz chęć skonfrontować się z rzeczywistością, poproś kogoś, żeby cię uważnie posłuchał.
Grażyna pracowała w agencji turystycznej w Paryżu. Natknęła się na nią asystentka szukająca dla mnie hotelu na wyjazd, a ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, jakie miałam szczęście. Jesienny czas salonów motoryzacyjnych przyciągnął do Paryża tłumy i nawet najbardziej liche hotele były całkowicie zarezerwowane. Grażyna odmówiła jakiemuś Anglikowi i dzięki temu znalazło się dla mnie miejsce.
Pierwsze zaskoczenie, to że czekała w lobby, kiedy o 22ej dotarłam do hotelu. Potem – naturalna lekkość i swoboda w rozmowie. Następnego dnia siedziałyśmy nad Sekwaną i Grażyna opowiedziała mi o sobie. „Czułam, że w małżeństwie nie mogłam się rozwijać” - tak mówiła o swoim rozwodzie. Doświadczyłam dziwnej rzeczy. Z jednej strony nie rozumiałam, co znaczyły jej słowa, ale chyba trafiły pod właściwy adres, bo czułam wyraźne poruszenie. Rozwijać? Nigdy nie myślałam o sobie w ten sposób, ani w małżeństwie, ani w ogóle.
Minęło sporo czasu od Paryża, kiedy postawiłam pierwszy krok na swojej drodze rozwojowej. Dziś się uśmiecham na to wspomnienie, bo zaczynałam od zupełnych podstaw. Nie wiedziałam, o co chodzi psychoterapeutce, kiedy pytała mnie o potrzeby. Kojarzyłam tylko piramidę Maslowa, ale nie uświadamiałam sobie żadnego związku miedzy potrzebami, a tym, jak żyję.
Teraz już wiem, co w prawdziwym życiu znaczy „rozwijać się”, „być po swojej stronie”, „nie tracić siebie z oczu”. Potrafię zauważyć prędzej lub później, kiedy nieświadomie wracam do starego repertuaru i zaczynam robić rzeczy, które mi nie sprzyjają.
Nigdy potem nie spotkałam Grażyny, ale zawsze myślę o niej z wdzięcznością. Wyobrażam sobie, że jej słowa tliły się we mnie przez lata, jak mały ogieniek, żeby w pewnym momencie rozniecić tęsknoty serca i zapoczątkować zmianę.
Rozmowa staje się coraz częściej konfrontacją, która dzieli, niszczy, oddala nas od siebie. Brylują w tym politycy, którzy wnoszą do debaty wrogość i agresję: pokonać przeciwnika za wszelką cenę, rozłożyć na łopatki i skakać po nim, triumfując.
Jakość rozmowy zaczyna się od intencji.
Jeżeli moim celem jest pokazanie swojej wartości lub wyższości mojej racji nad twoją, to nie będę cię słuchać. Z twojej wypowiedzi wyłuskam tylko to, co mi pomoże wypromować siebie lub cię pokonać, a orężem będą wypowiadane przeze mnie słowa, dzięki którym błysnę, będę cię umniejszać lub ośmieszać.
Jeżeli jednak zależy mi, żeby zrobić krok w twoim kierunku i lepiej cię zrozumieć, to na pierwszy plan wychodzi słuchanie pełne szacunku, ciekawości i zaufania. Mówienie traci impet, jeżeli się odzywa, to z życzliwością.
Którą intencję wybrać, jaki rodzaj rozmowy?
Poprzez rozmowę konfrontacyjną odgradzam się, sprowadzam na siebie lęk i cierpienie niszcząc relacje z ludźmi, które żyją tylko dzięki wymianie. Przemocowa komunikacja na dłuższą metę nie służy nikomu.
Rozmowa, w której jest uważne i empatyczne słuchanie wnosi spokój, lekkość, poczucie połączenia. W efekcie daje większą skuteczność w mikro i makro skali życia społecznego.
Jak słuchać uważnie i empatycznie?
Ja zaczęłam od tego, że przestałam przerywać, to program minimum. Kiedy słuchałam, starałam się zrozumieć, o czym opowiada moja córka, jaka jest jej perspektywa, co jest dla niej ważne i jakie emocje jej towarzyszą. Trzymałam się postanowienia, żeby nie pouczać, nie krytykować, ani nie dawać rad.
Proste, ale na początku niełatwe, dlatego ja bym raczej zawołała: „Zacznijmy się uczyć słuchania!”.
Kolejny rok przyglądam się komunikatom i reklamom w mediach przed świętami i mam poczucie jakiejś nierealności. Rodzina, rodzina, rodzina. Spotykamy się przy wigilijnej kolacji, a tymczasem w realnym życiu, dla bardzo wielu z nas, tu właśnie zaczyna się problem. W telewizjach śniadaniowych możemy dowiedzieć się, co robić, żeby wytrzymać z rodziną przy jednym stole, bo to nie lada wyczyn. Jak pacyfikować konflikty, unikać niestosownych pytań, dzielnie odpowiadać na agresywne zaczepki, być asertywnym.
Wyłania się z tego obraz zgoła nie idylliczny, a raczej pole minowe i wyzwanie.
Rodzina, najwyższe dobro i polisa ubezpieczeniowa, gdyby coś się stało. Ale jednocześnie grono osób, z którymi nie można być sobą, z którymi trudno porozmawiać szczerze, którym trzeba stawiać czoło, wytrzymywać ich obecność.
Magia świąt jest w tym, że do czasu godziny „zero”, kiedy zasiądziemy do stołu, pozwalamy wciągnąć się w marketingową magiczną grę, bo tęsknimy za autentycznymi relacjami, ciepłem i zrozumieniem i chcemy wierzyć, że rodzina to coś więcej niż pomoc w najcięższych przypadkach.
Za czym tęskni dzielna dziewczynka, czego brakuje w jej życiu, że obdarowuje świat odpowiedzialnością dojrzałego człowieka? Jej dzielność jednak nie jest wyborem, ale koniecznością.
Jeżeli ma zapewniony dach nad głową, jedzenie oraz ubranie, to jest wszystko, na co może liczyć w rodzinnym domu. Świata uczy się sama, tak jak radzenia sobie z każdą nową sytuacją. Nie dostaje wsparcia, gdy przeżywa trudności, zagrożenie, niepokój lub zagubienie. Dlatego dzielna dziewczynka cierpi na samotność.
Jest zauważona i doceniona tylko wtedy, gdy robi coś dzielnego. Zorganizuje, załagodzi, dostarczy, pomoże i da radę. To się staje jej tożsamością i sensem życia – być do dyspozycji i działać. Nie prosi o pomoc, ani niczego nie wymaga dla siebie, bo tego po prostu nie zna.
Z dzielnej dziewczynki wyrasta dzielna kobieta. Opiekuje się swoją rodziną lub wypełnia zadania zawodowe w taki sam sposób. Nie widzi siebie, nie ceni siebie, nie ma pojęcia, że ma potrzeby, tak jest zajęta ogarnianiem spraw wszystkich i radzeniem sobie z każdą przeciwnością losu. Życie zresztą dostarcza co chwilę okazji do bycia dzielną, bo jest pasmem wyzwań, zmagań, starań i nie ma w nim niczego lekkiego ani radosnego.
Nie dostanie od nikogo pomocy, chociaż bierze na siebie całą odpowiedzialność i cały ciężar. Nie usłyszy słów wdzięczności ani zrozumienia.
W jakimś sensie przyklepujemy niedolę dziecka, bijąc brawo w szczerym zachwycie.
Od takiego losu staram siebie uwolnić już od ponad dekady i uczę się żyć inaczej. Kiedy słyszę podziw dla dzielnej dziewczynki, czuje współczucie i ściska mi się serce.
„Mamy problem” – to pierwsze słowa, jakie w odwiedzinach usłyszałam od swojej 92-letniej mamy. Fakt, że nasza bardzo już dorosła krewna zaczęła spotykać się z młodszym mężczyzną wywołał w niej niepokój i przymus, żeby coś z tym zrobić. Roześmiałabym się, gdyby nie to, że mama naprawdę była przejęta i bezradna.
Pociągnęłam rozmowę z nadzieją, że jak powie wszystko, co jej leży na sercu, to zrozumiem, o co chodzi. Żadne pytanie jednak nie pomogło dojść do źródła tego niepokoju. Odwołałam się do wyobraźni: „Zobacz, jest teraz szczęśliwa”, „Może dzielić z kimś radości i smutki”, „Dla kogoś jest ważna i wyjątkowa” itp. Pozytywne komunikaty odbijały się jak od ściany, więc przyjęłam kurs na objaśnianie świata: „Teraz są inne czasy, różnica wieku już nie jest problemem” i podałam przykład dziennikarki mającej męża młodszego o kilkanaście lat. Od razu zobaczyłam, jak z jej twarzy znika napięcie i pojawia się ulga: „To widzę, że muszę odpuścić”.
Teraz są inne czasy, czyli sytuacja mieści się w normie, nie wymaga korekty, bo jest jak powinno być.
„Powinno być”, to zaklęcie zmiatające z powierzchni życia wszystkie inne racje. Sposób życia, napiętnowany przymusem podążania za tym, jak świat powinien wyglądać i co ludzie powinni robić. Żyjąc pod dyktatem „powinno być” bezustannie zamęczam siebie i innych – krytykuję, poprawiam i karcę.
Znakiem nadziei, że idzie zmiana sposobu życia jest to, że zaczynam szukać odpowiedzi na zupełnie inne pytania: „Jak ja się z tym czuję?”, „Czy tego właśnie potrzebuję?” „Czy to mi służy, czy mnie wspiera?”. To jest piękny proces, bo pytam swojego serca, ufam mu i idę za jego wyborami.
Pierwszy model jest jak samozwańczy apodyktyczny władca – mimo, że nie zapraszałam go swojego życia, rządzi się w nim od zawsze. Ten drugi jest jak życzliwy przyjaciel - widzi, szanuje mnie i pozwala być sobą.
Tym razem zareagowałam. Nie odwróciłam oczu, nie udałam, że nie słyszę. Poszłam za głosem swojego serca, choć następnym razem spróbuję zrobić to inaczej.
Idę z Tunią koło szkoły (prywatnej, katolickiej).
„No baba, nie Batman, tylko baba” – krzyczy młoda matka przez trawnik do znajomego, który idzie obok nas. Przed nią chłopiec może 6-letni ze spuszczoną głową, idzie zgarbiony, nogą za nogą.
Poczułam mocno dyskomfort w ciele, żołądek mi się ścisnął. Pan odkrzykuje: „Baba, a miał być Batman”.
Kobieta ciągnie zdenerwowana: „Jak powiedziałam, że jedziemy do szkoły, to wydarł się, jak kobieta rodząca, urodziłam babę…” Pan wtóruje: „Jesteś baba, żaden Batman”.
Poczułam już taki napór emocji, że nie wytrzymuję: „Niech pan przestanie zawstydzać tego chłopca. Nie mogę tego słuchać”. W odpowiedzi natychmiast słyszę: „To niech pani weźmie pieska i idzie na spacer”. Mówię jeszcze: „Trochę zastanowienia, co pan mówi”.
Potężna dawka przemocy skierowana do chłopca poruszyła mnie, jakby ktoś wcisnął guzik. Wyobraziłam sobie cierpienie tego chłopca, który od własnej matki słyszy słowa dezaprobaty i poniżenia. Przy okazji poniża kobiety, jako gorsze, bo płaczące, okazujące uczucia?
Przez cały spacer pracowało we mnie to doświadczenie. Następnym razem spróbuję inaczej, mniej agresji, więcej spokoju i zrozumienia. Jeżeli się nie uda, spróbuję kolejnym razem. Może dorośli poczują, jak raniące są słowa, które kierują do małego chłopca, który wyraża swoje uczucia po swojemu?
Jestem gotowa na krytykę, wyzwiska lub odpór typu” To nie pani sprawa, niech się pani nie wtrąca”. Zawsze będę się wtrącać, gdy jest krzywdzone dziecko.
Od jakich ludzi cię odpycha, a z którymi natychmiast masz dobry kontakt i chęć na więcej?
W przeszłości wielokrotnie o tym rozmyślałam, aż w końcu uświadomiłam sobie, że mój „swojak” robi to samo, co ja: każdą sprawę przeżuwa w umyśle, interpretuje i komentuje. Wystarczy cokolwiek powiedzieć, aby uruchomić w nas potok myśli i usłyszeć, z czego to wynika, jaka jest tego przyczyna, co to oznacza i jakie z tego płyną wnioski. I nie ma znaczenia, czy chodzi o strategię rozwoju kraju czy kłopoty sercowe.
Jeżeli są to pierwsze słowa, które słyszysz, gdy ze smutkiem, przygnębieniem, radością lub zachwytem mówisz o swoich osobistych sprawach, uważaj. To ostrzegawcza chorągiewka, że masz do czynienia z osobami oddalonymi, jeżeli nie odseparowanymi od uczuć. W relacji z nimi masz gwarancję osamotnienia i poczucia obcości. Nie usłyszysz od nich słów zrozumienia czy współczucia, za to dowiesz się, co to oznacza, skąd to się wzięło lub co powinnaś zrobić. Osoba, którą uważasz za bliską, nagle wyda się obojętną na to, co przeżywasz, a jej serce jakby z kamienia.
Jak ją rozpoznać? Słuchaj tego, co mówi, kiedy dzielisz się z nim lub nią czymś dla ciebie ważnym.
Wracasz z pracy i mówisz partnerce, jak bardzo jesteś przygnębiony, bo twój kolega zawiódł cię i oszukał. W odpowiedzi słyszysz: „Mogłeś się tego spodziewać, cały czas ci mówiłam, tylko mnie nie słuchałeś. To jest normalne w pracy, nie każdemu można ufać. A jak się on zachowuje wobec innych? Porozmawiaj z szefem, dobrze ci radzę”.
Skończyłaś rozmowę telefoniczną ze swoim chorym ojcem i dzielisz się z przyjaciółką: „Nie dam rady, powinnam go wspierać, opiekować się nim, ale nie mogę, coś mnie paraliżuje”. A przyjaciółka: „Twój ojciec ma już swoje lata, trzeba go zrozumieć. Musisz wytrzymać, jesteś przecież jego najbliższą rodziną”.
Odkrywasz, że zależy ci coraz bardziej na zdrowym odżywianiu i entuzjastycznie dzielisz się tym ze swoim partnerem. Twój partner: „Zapomnij o tym. Czy ty wiesz, ile to kosztuje? To kolejna moda, szybko przeminie. Albo okaże się, że ktoś robi na tym złoty interes”.
Jeżeli relację budujesz na wspólnym działaniu, dyskusjach lub intelektualnej wspólnocie, to nie ma powodu do zmartwienia. Jeżeli marzysz o bliskości, zrozumieniu, czułości - wiej, póki czas.
Właśnie zakończyłam intensywną 3-tygodniową pracę przy komputerze. Pod presją czasu, od rana do nocy, piątek i świątek, w napięciu, skupieniu i niepokoju, że nie zdążę.
Kilka lat temu pracowałam w podobny sposób i skończyło się to załamaniem zdrowotnym i rozsypką. Wylądowałam na marginesie dotychczasowego życia w depresyjnej kondycji. Przez następny rok wracałam do zdrowia kroczek za kroczkiem, badając czujnie każdy przejaw aktywności, ruchu i emocji.
Tym razem poszło inaczej. Nastawiałam alarm w komórce co 45 minut, żeby w przerwach tańczyć, delikatnie się rozciągać, wieszać pranie, gotować, czyścić buty, prasować czy bawić się z Tunią, która dodatkowo 3 razy dziennie wyprowadzała mnie na spacer.
Tym razem była ze mną moja świadomość. Obecna tak często, jak na to pozwoliłam, dając mi poczucie zaopiekowania i zrozumienia. Dzięki świadomości wiedziałam, kiedy moje ciało wołało: dosyć. Kiedy sztywniały mi ręce i nogi, zaczął boleć krzyż a imadło ściskało głowę do bólu. Mogłam też uzmysłowić sobie to napięcie, które wywoływał umysł, niepokój i poczucie przytłoczenia, że jestem z tym sama. Mogłam sobie popłakać.
Świadomość, moja najlepsza przyjaciółka w codzienności, troskliwa i mądra. Nie spuszczała ze mnie swojego życzliwego wzroku, czule obejmowała i towarzyszyła, dając mi dostęp do siły życia.
Traf chciał, że mój znajomy w tym samym czasie pracował równie intensywnie. Kiedy zagadywałam go o ciało, o samopoczucie, przypomniał sobie, że ostatni raz miał takie sygnały z ciała kilka lat temu, w okresie morderczej pracy. Ignorował je i ciągnął aż do momentu, gdy bardzo ciężko zachorował.
Czym jest kontakt z ciałem, ze sobą? Co znaczą te niezrozumiałe w zwykłym języku słowa? Czemu to służy?
Świadomość jest tak praktyczna, jak osobisty bodyguard. Dobrze ją słyszeć i móc jej zaufać.
Kiedy przechodzi duży czarny pies, Tunia kilkukrotnie wyskakuje do niego ze szczekaniem. Czarny ucieka, a jego właściciel rzuca w naszą stronę karcące spojrzenia. Od jakiegoś czasu Tunia tak reaguje na nieznane jej psy. Niby nic poważnego się nie dzieje, ale chcę skonsultować to z behawiorystą, bo podejrzewam, że podłożem tych zachowań jest lęk.
Prawie za każdym razem, gdy Tunia szczeka na inne psy, na moją głowę spada krytyka, komentarze i pouczania, pojawiają się znaczące gesty i miny. Trudno liczyć na zrozumienie, bo większość właścicieli psów ma bardzo skromną wiedzę na temat psich zachowań. Ogranicza się najczęściej do tego, co pies powinien robić, a czego nie. Przede wszystkim pies nie powinien szczekać ani warczeć. Powinien podchodzić do ludzi, dawać się głaskać i ładnie bawić się z innymi psami.
Przyklejanie etykietek, to równie częsty repertuar. „Kierowniczka”, „szefowa”, „dominatorka”, „odważna” – żadna z nich, moim zdaniem nie oddaje prawdy o zachowaniach Tuni.
A tymczasem pies jest psem i nie ma ludzkich zachowań. Poza domem ma bez liku bodźców i wyzwań, które atakują go zapachem, wyglądem i zachowaniem. To, co my widzimy oczami, pies wywąchuje. Jest czujny na najmniejsze gesty i mowę ciała, której nie zauważamy. A psy przygarnięte lub po adopcji mogą mieć ukryte traumy, choroby, nawyki i nie wiadomo co. I każdy pies jest inny.
Czasem pojawia się myśl, że posiadanie kota jest o wiele mniej stresujące. Kot niczego nie powinien, a nawet jak drapnie pazurem, to wiadomo, koty takie są. Coraz bardziej tęsknię za polem, na którym mogłybyśmy z Tunią spacerować i po prostu być sobą.
Kiedy wybierałam prezent na 18te urodziny mojej córki po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak ważny jest ten dzień nie tylko dla niej, ale też dla mnie jako matki, która ją urodziła.
9 miesięcy bycia razem łączy na zawsze. To historia przeplatana nieustanną troską, poczuciem odpowiedzialności i niepewnością, ale też radością, wzruszeniem i ogromnymi nadziejami. A moment narodzin - mieszanka bólu, niepokoju i zagubienia uwieńczona cudem, absolutną magią życia.
Urodzenie dzieci to najdonioślejsze wydarzenia w moim życiu. Potęga i waga przeżyć nie do powtórzenia już nigdy.
Wówczas, w tę osiemnastkę córki poczułam, jak bardzo jest to również moje święto.
Nie wiedziałam za bardzo, co począć z ledwie co obudzoną świadomością i potrzebą świętowania. Nie chciałam zabierać tego wyjątkowego dnia mojej córce, poza tym było to coś spoza naszej tradycji.
W tle rodzinnego świętowania sprezentowałam sobie pierścionek – najdroższą biżuterię, jaką kiedykolwiek dostałam.
Sprawa do mnie wracała przez lata. Zastanawiałam się, jak i z kim świętować taki jubileusz. Czy jest możliwe, żeby go wpleść w świętowanie urodzin dzieci, nie zabierając im jednocześnie uwagi i wyjątkowości?
Na razie świętuję pojedynczo - staram się robić coś miłego i specjalnego dla siebie, wspominam i medytuję trochę. Mam też taką myśl, którą chętnie podrzucę młodszym mamom – gdybym tę świadomość miała od samego początku, nasz rodzinne świętowanie mogłoby być pełniejsze.
„Jak było na wyjeździe?” Moja dobra znajoma właśnie wróciła z wakacji we Włoszech. „Zachorowałam i nie jeździłam z rodziną na zwiedzanie okolicy”.
W mojej głowie natychmiast pojawia się myśl i prawie ją wypowiadam: „Przykro mi, straciłaś dużo, taka okazja.” Udaje mi się jednak przytrzymać język za zębami i zamiast tego zadaję „to” pytanie: „Jak ci z tym było?”
„Trochę żal, ale w głębi serca, to byłam zadowolona. Mój mąż organizuje wolny czas, jak manager, a ja jestem przemęczona i marzyłam o uwolnieniu się spod presji. Dzięki temu, że zostałam w domu, mogłam naprawdę odpocząć i robić, co chciałam”.
Poczułam ulgę i zadowolenie, że udało mi się w porę zatrzymać. Zgadywanie lub przypisywanie komuś moich własnych skojarzeń lub wyobrażeń, to odruch, który nie tak łatwo zauważyć. Im bardziej sytuacja oczywista, tym szybciej pojawia się w mojej głowie oczywista interpretacja, jak kalka, bezimienny szablon.
W gruncie rzeczy jest to nieuświadomiony akt przemocy, kiedy „wciskam” komuś swój punkt widzenia, jakby unieważniam tę osobę i nie daję szansy, żeby w swoim imieniu powiedziała o sobie.
Pytanie: „Jak ci było?” Jak to przyjęłaś?” jest jak pomost, który mogę rzucić do drugiej osoby. Jest w nim lekkość, ciekawość i swoboda. Wyczarowuje też przestrzeń słuchania, w której osoba pytana może uświadomić sobie, co jest najżywsze w jej sercu. To akt miłości, w którym ofiarowuję uwagę, zrozumienie i współczucie.
Jadę na urlop. Klientka odwołała sesję. Zaspałam do pracy. Pralka się popsuła.
Oczywiste tematy, oczywiste sytuacje. Czy na pewno? A gdyby tak zapytać: „Jak ci z tym jest, jak to odbierasz?”
W górach wygrywają tylko ci, co są dobrymi przegrywającymi powiedział Simone Moro, wciąż żyjący włoski himalaista, komentując polską wyprawę na K2 zakończoną rezygnacją z zimowego wejścia.
Co to znaczy być dobrym przegrywającym?
Jeżeli pielęgnujesz w sobie gotowość przegrania, to znaczy, że potrafisz iść do celu i jednocześnie do niego nie iść. Umiejętność otwarcia się na doświadczenie i zaakceptowanie zarówno sukcesu, jak i porażki może ocalić życie. Ale kiedy zdobycie szczytu jest dla ciebie jedyną akceptowalną opcją, to wówczas góra skonfrontuje cię z nieodwołalną i ostateczną rzeczywistością.
W codziennym życiu jest inaczej. Możesz latami dewastować zdrowie i poświęcać wszystko dla osiągania celów życiowych czy zawodowych. Rezygnacja w ogóle nie wchodzi w grę, bo nie tylko nie znasz takiej praktyki, ale w ogóle nie jesteś w stanie zauważyć tego kieratu, którym codziennie napędzasz swoje życie, a który wiedzie Cię do zguby.
Potrzebujesz wielu lat takiego życia, żeby pokazała się depresja, choroby, wypalenie zawodowe. Pieniądze zarobione w tym amoku, zaczniesz wydawać na kliniki, terapie i działania, które mają pomóc odzyskać zdrowie i przywrócić sens życiu.
Kiedy skonfrontujesz się z tym, co realne, bywa już późno, skrajnie, ostatecznie. Góra robi to samo, ale nie każe długo czekać na odpowiedź.
Jeden z największych autorytetów prawnych i moralnych w Polsce profesor Adam Strzembosz opowiedział o fundamentalnej zasadzie „ultima ratio”. Kiedy tworzy się prawo karne, chcąc wywołać określone skutki w zachowaniach ludzi, trzeba najpierw sięgnąć po działania niemające charakteru norm prawnych.
Prawo karne jest na końcu tej drogi, gdy nie pomagają żadne inne sposoby.
Profesor odniósł się do ostatniego bubla prawnego, jakim jest ustawa nakładająca sankcje karne na tych, którzy przypisują narodowi polskiemu odpowiedzialność za zbrodnie, w tym szczególnie Holokaust. A ja pomyślałam o obecnych działaniach kościoła katolickiego i niektórych obywateli skupionych wokół idei całkowitego zakazania aborcji i jej penalizacji.
Rozumiem racje tych, którzy zgodnie ze swoją wiarą walczą o wyeliminowanie zjawiska aborcji. Rozumiem, że to jest dla nich ważne i boli ich, że aborcje wciąż są legalne, choć w ograniczonej liczbie przypadków.
Jednak zupełnie nie rozumiem sposobu, w jaki chcą uzyskać swój cel, bo przecież celem nie jest wsadzanie ludzi do więzień. Wyobrażam sobie, że tę potężną energię, pieniądze, społeczne zaangażowanie, doświadczenie edukacyjne i pomocowe mogliby najpierw skierować na pomaganie ofiarom przemocy, zapobieganie niepożądanym ciążom, rozbudowę pomocy państwa dla rodzin wychowujących upośledzone dzieci, udrożnienie procedur adopcyjnych. Długa, długa droga do „ultima ratio” wiodąca przez zrozumienie, współczucie i miłość.
Dobra znajoma spontanicznie opowiedziała mi o sobie i swojej rodzinie. Pomyślałam, że moja własna historia też nie jest gładka i przyjemna. Dużo wysiłku, napięcia i samotności, mało radości i odprężenia. Byłam przyzwyczajona do dawania sobie rady sama i niepoddawania się. Zaangażowana i poważna, odpowiedzialna i do tego bystra, osiągnęłam sukces zawodowy, podczas, gdy życie osobiste wypełniały tęsknoty, z których wówczas za bardzo nie zdawałam sobie sprawy.
Kiedy zaczęłam z uważnością patrzeć na siebie i swoje życie, najtrudniej było mi zmierzyć się z prawdą o tym, że we własnej rodzinie nie udało mi się stworzyć przestrzeni miłości i akceptacji, o której sama marzyłam jako dziecko. Ogromnym staraniom i wysiłkom towarzyszyła frustracja i poczucie bezsilności. Zobaczenie i uznanie tej prawdy, pozwoliło mi rozpocząć mozolną pracę nad własną zmiana osobistą, która trwa do dziś. To, czego nie zrobiłam, gdy byłam młodą kobietą i matką, staram się robić teraz i wierzę, że ma to sens.
Patrzę na ludzi, którzy w swoje dorosłe życie wkroczyli z innego poziomu. Wyszli z rodzin, w których dostali na tyle dużo uwagi i troski dorosłych, żeby dalej iść prosto i bez wahania. Kalki i schematy rodzinne biorą za swoje, nie muszą konfrontować się z żadną prawdą i nieświadomie kopiują swoich rodziców, wierząc, że robią to, co powinni. Jeżeli coś nie działa, bagatelizują, wypierają, racjonalizują, szukają „winnych” lub ratują się ucieczką.
Droga do bycia bliżej siebie raczej nie jest usłana różami. Ale kiedy już można spojrzeć prawdzie w oczy bez koloryzowania ani szukania tłumaczeń, tylko przyjąć ją, a nawet objąć współczuciem i zrozumieniem, to jest dobre miejsce. Mimo, że można tam spotkać choroby, bezsilność i trudności, to nowe miejsce ma potencjał nadziei i mocy.
Niedawno uderzyłam Tunię, mojego pieska i długo czułam się okropnie, nie mogłam siebie w tym rozpoznać. Na sesji Zen Coachingowej poczułam i zrozumiałam, że przekraczanie swojego rodzinnego dziedzictwa to długi proces.
Umówiłam się z Tine na sesję on-line i czułam zdenerwowanie. To była jedna z pierwszych moich sesji w procesie certyfikacji na coacha 5 lat temu, a jej ogromne doświadczenie budziło respekt. Kiedy się połączyłyśmy na skypie, okazało się, że możemy się tylko słyszeć. Przy moim angielskim, kroiło się dodatkowe wyzwanie.
Tine wówczas zapytała: „Czy jest dla Ciebie OK, żebyśmy kontynuowały bez wizji?” Część mnie, która tylko czeka, żeby pojawiła się trudność, i bez namysłu stawić jej czoła, już była gotowa odpowiedzieć: „Tak, nie ma sprawy”. Ale wówczas padł dalszy ciąg pytania „…czy może wolałabyś przełożyć sesję na następny termin?”
Drugie „czy” zabrzmiało dla mnie wspaniale. Poczułam lekkość i uwolnienie, a w ciele odprężenie. Wyglądało, jakby jakimś cudem Tine świetnie mnie rozumiała, a w jej pytaniu odebrałam wiadomość, że cokolwiek zdecyduję, będzie dla niej OK. Nie musiałam odmawiać, tylko przyjęłam propozycję ustalenia nowego terminu.
Wówczas uświadomiłam sobie, jak ważne jest wypowiedzenie na głos tych opcji, szczególnie, jak pytający jest otwarty na różne możliwości, a pytanie jest zaproszeniem do rozmowy. Brak drugiego „czy”, może niechcący zamienić niewinną propozycję w wyzwanie lub ograniczenie. Trudno odmówić, trudno też usłyszeć odmowę.
Czy pomóc ci w tym, czy chciałbyś zrobić to sam?
Czy chcesz pójść na spacer, czy wolisz pobyć w domu?
Czy kanapka ci wystarczy, czy jednak chciałabyś coś na ciepło?
Staram się teraz pamiętać o tym drugim magicznym „czy”, które wprowadza więcej luzu, wolności i daje szansę mówienia „tak”.
Na polu pod lasem spotkałam panią z małym pieskiem podobnym do Tuni. Popłynęła rozmowa i jakoś nie chciała przestać, bo wyjątkowo oprócz mówienia było też słuchanie. Doszło do tematu spania i dowiedziałam się, że wszyscy w jej rodzinie chcą spać z pieskiem.
Od razu zarezonowało to we mnie, bo temat spania przerabiam w mojej głowie od początku, jak Tunia zamieszkała ze mną. Właściwie nigdy nie usłyszałam, żeby trzymać psa na dystans od swojego łóżka, a jednak nie zdecydowałam się na to. Cały czas czułam, że to nie był wybór serca, ale raczej „powinnam/nie powinnam”, które otworzyło drogę do decyzji na „nie”. Kiedy pojawiała się myśl o spaniu psa w łóżku, od razu czułam w ciele jakąś niewygodę. Gdy ta pani opowiadała o swojej suni w łagodny i otwarty sposób, ośmielona podzieliłam się swoimi wątpliwościami: „Czuję, że chciałabym, ale coś mi mówi w głowie: nie”. Na to usłyszałam spokojne słowa: „Nie trzeba się bronić…”. Dokładnie tak to odczuwałam - głowa broniła dostępu do serca i nie dopuszczała do głosu.
Tego wieczora przygotowałam kocyk, rozścieliłam go na materacu i wciągnęłam zdumioną Tunię do łóżka. Szybko się okazało, jakie to było naturalne i wspaniałe doświadczenie. Tunia chce spać blisko, ale to mi zupełnie nie przeszkadza. Nie mam żadnych obaw o higienę, infekcje itp. rzeczy.
Dziękuję tej pani, która w ten sposób pomogła mi pójść za głosem serca i cieszę się, że jestem w tej grupie, która głośno przyznaje się, że pozwala swojemu psu spać w łóżku.
Zdobycie bogactwa okazało się jednak łatwiejsze od jego utrzymania. Przypomina mi się ta potęga, która przestała być potęgą, kiedy myślę o 10 milionach Polaków walczących lub wspierających walkę o wolność w latach 80tych. Wydawało się, że już mamy to, o co walczyliśmy i jesteśmy na wymarzonej drodze.
A co teraz? Ilu Polaków ceni wolność i chce w niej żyć? Jak ją rozumie?
Czytam niedawną wypowiedź premier polskiego rządu i łapię się za głowę, bo aż kipi od agresji i brutalności. Jak to możliwe, żeby tak się odnosić do drugiego człowieka tylko dlatego, że myśli inaczej. Siła, poczucie mocy i parcie do przodu. Im mocniej i bezwzględniej, tym lepiej. Zero dialogu, język konfrontacji, nieumiejętność współpracowania i łączenia. Zaprzeczanie rzeczywistości, nieuznawanie prawa, autorytetów i wiedzy, a jeżeli twierdzenia nie zgadzają się z faktami, tym gorzej dla faktów. Przypisywanie najgorszych intencji tym, co myślą i wybierają inaczej.
Rewolucyjny zapał niszczenia.
Czy o to walczyło te 10 milionów?
Wygląda na to, że walczyć to jedno, a być z tym, co się uzyskało, to drugie. Zabrakło wielu rzeczy, żeby korzystać z demokratycznych swobód i budować dobrobyt i znaczenie dla wszystkich obywateli.
Przede wszystkim zabrakło i nadal brakuje słuchania ludzi – podstawowego atrybutu wolności.
Przybyła do nas na 4 tygodnie kotka mojej córki. Dla Tuni, mojego szczeniaka, nieznane zwierzę stanowiło super obiekt do zaczepiania i zabawy. Niestety kotka reagowała niepokojem i zdenerwowaniem na każdy energiczny ruch Tuni i mimo, że angażowała swój cały arsenał odstraszania – prężenie grzbietu, puszenie sierści, syczenie i huczenie, Tunia z uporem psiego dziecka napierała na kontakt. W końcu dostała pazurem do krwi i wpadła w drugą skrajność - zaczęła się chować i drżeć ze strachu.
Pierwsze dni upływały mi pod znakiem stresu i wysiłków, żeby chronić to Tunię, to kota. Przejmowałam się też wyobrażeniem tego, co przeżywały. Do czasu, aż mój masażysta, którego intuicję i czucie szczerze podziwiam, powiedział: Same się ułożą ze sobą, to są zwierzęta... Jego słowa podziałały na mnie uwalniająco, jakbym na nie czekała. Czułam ulgę, że nie muszę już ich ciągle obserwować, interweniować ani przypisywać im ludzkich reakcji, takich jak poniżenie, wstyd czy niesprawiedliwość.
Z większego dystansu zaczęłam widzieć, że cały czas uczą się siebie i jest między nimi jakiś rodzaj dynamicznej równowagi. Czasem mijają się bez problemu, a czasem pojawia się napięcie i wówczas Tunia ze szczekaniem goni za kotem. Średnio jej to wychodzi, bo przy starcie ślizga się na podłodze i przebiera w miejscu nogami, a kot, o którym już, już zaczynałam myśleć ze współczuciem, wraca, jak gdyby nic się nie stało. Zaraz potem przez chwilę wygrzewają się razem na słonecznym parapecie.
Zobaczyłam, że obie wzbogacają swoją obecnością wspólne życie. Nawet, jak jest trochę strachu i niepewności, to już nie wracają we mnie pokusy regulowania sytuacji. Zaufanie i puszczenie kontroli posłużyło nam wszystkim.
Mijające lato przyniosło rekordową liczbę utonięć. W mediach pojawiły się podpowiedzi, jak zauważyć osobę tonącą, bo okazuje się, że nasze wyobrażenia na ten temat mijają się z rzeczywistością. Nie widzimy tonących! Walcząc o życie tonący nie daje nam oczywistych znaków i wcale nie krzyczy.
To może być trafną metaforą dla sytuacji w życiu, kiedy ludzie powoli osuwają się w bezsilność i przygnębienie. Nie tak dawno przeoczyłam wołanie o pomoc bliskiej mi osoby. Niby słyszałam, jak jej ciężko, ale nie uświadomiłam sobie, jak bardzo to jest poważne. Wręcz niewiarygodne, bo sama przeszłam przez takie trudne doświadczenie dwa lata temu!
Co jest ważne?
Być czujnym szczególnie wobec osób, które pokazują się nam jako silne, dają sobie radę same, a do tego wspierają innych. Takie szczególnie narażone są na załamanie. Nie przegapić i nie bagatelizować, jeżeli osoba, która nigdy się nie skarży ani nie prosi o pomoc, porusza temat przeciążenia i w ten sposób wysyła swoje ciche SOS. Pytać, a jeżeli nie mamy doświadczenia w empatycznym słuchaniu, oferować swoją obecność. W takich sytuacjach najbardziej przytłacza poczucie osamotnienia i niezrozumienia, a często sama zamiana pojedynczego „ja” na „my”, może być uzdrawiająca. Codziennie dzwonić, pisać, interesować się, dawać znak: widzę cię i rozumiem. Nie komentować ani nie dawać swoich opinii, niechcianych rad, a już na pewno nie wzywać do mobilizacji typu: „Weź się w garść”.
Prawdziwa obecna życzliwość płynąca z serca często wystarczy, żeby nie pozwolić na dobre oddalić się od życia.
Codziennie wychodzę z psem na spacer. Tunia, to wciąż szczeniak, który chwyta do mordki i zjada wszystko, co napotka na swojej drodze. Zakładam okulary i wzmagam czujność, żeby szybciej widzieć zagrożenia. Staram się nie wychodzić o zmroku, bo wówczas przegrywam z Tunią wyposażoną w super węch. Prawie każdy doświadczony psiarz spotkany na spacerach opowiedział mi, jak to pies znajomych lub ich własny, najadł się jakiegoś badziewia, potem chorował tygodniami, miał USG, zabieg operacyjny, a czasem kończyło się to najgorszym. ”Trzeba bardzo uważać!”.
Na chodnik, w trawę, na ulicę rzucane jest dosłownie wszystko – od gumy do żucia, wyplutych resztek jedzenia, chleba i bułek, ogryzków, biletów, jednorazowych sztućców, kości (niestety drobiowych), plastikowych i papierowych opakowań, po zmemłane prezerwatywy i zakrwawione bandaże. W tym wszystkim królują psie kupy. Notabene, zamiast apelu „Sprzątnij po swoim psie” lepszy byłby: „Nie odwracaj oczu od swojego psa”, bo taką właśnie taktykę przyjmuje wielu właścicieli patrzących w przeciwnym kierunku lub w smartfona.
Jak to możliwe, żeby na ulicy, na której co 20 metrów stoi koszt na śmieci lądowało tyle tego cholerstwa. Czasem już patrzę na to z rezygnacją, ale kiedy nie uda mi się upilnować Tuni, znów wściekam się i niepokoję jednocześnie.
Co to jest? – Powszechna ignorancja wspólnego dobra i porządku w publicznej przestrzeni? Kiedy jako dziecko pozwalałam papierkowi frunąć na chodnik, mój tata reagował: „ Wyobraź sobie, że przyjdzie tu tysiąc ludzi i każdy rzuci jeden papierek. Jak to będzie wówczas zaśmiecone”. To wystarczyło i działało.
Nie katolicka, nie komunistyczna ani libertyńska czy lewacka – po prostu obywatelska troska zaszczepiona dziecku przez rodzica.
Pracowałam ciężko i w ciągu tygodnia wracałam do domu późno. Weekend służył głównie nadrabianiu zaległości. Było tego za dużo i zawsze czułam presję, żeby z wszystkim sobie poradzić. Wpadałam z deszczu pod rynnę.
Po aktywnej sobocie, rano w niedzielę przypomniałam sobie, że na liście spraw nie umieściłam urwanego guzika od piżamy, który już od dłuższego czasu ciążył mi na sumieniu, bo ciągle zapominałam go przyszyć. Tak, muszę to teraz zrobić – taka myśl przeleciała mi przez głowę. I natychmiast poczułam opór w ciele i niechęć. Tak wyraźny, że postanowiłam odpuścić i nie zmuszać się. To tylko guzik, nic wielkiego.
Wieczorem, kiedy na mojej liście skreślona już była większość zadań, nagle niespodziewanie przyszła chęć na przyszycie tego guzika. Przyszło znikąd, ale czułam wyraźnie, że gdzieś w tle czaiła się też radość i swoboda. Była we mnie jakaś lekkość, energia i zapał, żeby to zrobić. Usiadłam i w 5 minut guzik był na swoim miejscu.
To było jedno z tych doświadczeń, które cały czas wracają. Naturalna transformacja oporu, który niełamany zmienił się sam, bez moich wysiłków w zgodę i chęć.
Staram się pamiętać o tym, kiedy pojawiają się myśli, że coś powinnam zrobić. Kiedy wybieram „powinnam” jest opór i potrzeba dużo energii, żeby to przemóc. Pracuję wtedy pod przymusem, nieefektywnie i nie daje mi to pełnej radości.
Kiedy przychodzi właściwy moment, dzieje się samo, jest lekko i naturalnie.
Codziennie wyjmuję coś z papierowego lub plastikowego opakowania. Plastik już tak udaje papier, że przy segregacji mam dylemat. Zastanawiam się, czy naprawdę wszystko potrzebuje opakowania? I czy plastik musi dominować?
Pamiętam, jak kiedyś po mleko chodziłam z kanką, potem były szklane butelki. Sery, mięso, wędliny pakowane były w papier, a warzywa i owoce w papierowe torebki. Pamiętam, jak w rybnym na Starym Mieście z dziecięcą fascynacją przyglądałam się stercie arkuszy szarego papieru, na które sprzedawczyni rzucała ryby, a potem sprytnie zawijała je w kopertę. Moja mama cierpliwie odzyskiwała każdą papierową torebkę z mąki i cukru, a miseczki z jedzeniem w lodówce były przykryte talerzem, a nie folią spożywczą. Jednorazowe worki na zakupy nie istniały, bo chodziło się z nylonową siatką, potem z materiału.
Idę w kierunku wielokrotnego użycia. Niechętnie sięgam po ręczniki papierowe, wolę bawełnianą lub wiskozową ścierkę. Cierpliwie staram się pamiętać o zabieraniu bawełnianych worków na zakupy. Plastikowe torby i worki, które jeszcze się pojawiają, wkładam do kosza na śmieci albo używam do zbierania kupek Tuni, kiedy jesteśmy na spacerze. Chętnie bym kupowała w większych ilościach kasze, nasiona czy przyprawy, ale póki co nie znam pewnego źródła. Na bazarkowe zakupy ogórków i kapusty kwaszonej biorę słoiki, a warzywa przechowuję w lodówce w papierowych workach, których używam tak długo, jak się da. Coraz bardziej przypomina to sposób, w jaki postępowała moja mama 50 lat temu. To, co kiedyś było koniecznością z niedoboru, staje się teraz koniecznością z nadmiaru.
Kiedyś przeczytałam, że jeżeli chce się zdrowo jeść, to nie wystarczy skomponować posiłku ze zdrowych składników. Trzeba zacząć zmniejszać porcje i jeść mniej, bo nie jesteśmy w stanie spalić tych kalorii. I tak to widzę przy papierze i plastiku – mniej pakować i wielokrotnie wykorzystywać to, co się już ma.
Co jest najlepszym sprawdzianem dla kandydatów na partnerów? Konflikty, czyli sytuacje, w których nie ma zgody, co robić lub czego nie robić w konkretnych wyzwaniach życiowych. W ten naturalny sposób przejawia się siła życia, która może prowadzić do budowania mocy związku. Jeżeli będziesz uważnie obserwować potencjalnego partnera w konflikcie, zobaczysz, czy wnosi do niego jakości, bez których trudno o satysfakcjonującą relację. Możesz też przyjrzeć się swojemu obecnemu związkowi.
Jedną z kluczowych jakości jest chęć wzięcia odpowiedzialności za związek i podjęcia wysiłku, żeby wspólnie znaleźć rozwiązanie.
Kiedy pojawia się konflikt, a za nim napięcie i stres, zamiast spojrzeć prawdzie w oczy i uznać fakty, znacznie częściej skupiamy się na szukaniu wymówek, uciekamy w teorie lub analizy, ucinamy rozmowę, podpieramy się „ale” lub stosujemy aktywnie lub pasywnie agresję. Jeżeli w użyciu są: „Ty zawsze”, „Przesadzasz”, „Wszyscy tak mają” „To tak działa”, „Jest oczywiste, że”, „Już taka jestem”, „Musisz się z tym pogodzić”, „Masz rację, ale”, to natychmiast tracimy kontakt z tym, co realnie się wydarzyło i szansę na porozumienie. Odgradzamy się od tego, co trudne z nadzieją, że samo się rozwiąże, przyschnie, rozpuści i zniknie. To jest bardzo dewastująca strategia, bo niczego nie rozwiązuje, a długofalowo prowadzi do przeciążania organizmu i przewlekłych chorób.
Druga jakość, to chęć usłyszenia partnera. Nikt nas nie uczył, jak słuchać z otwartym sercem, wręcz wydaje się oczywiste, że każdy to potrafi. Usłyszeć, to porzucić na chwilę swoją perspektywę, żeby z ciekawością dowiedzieć się, jakie uczucia, pragnienia lub potrzeby partnera kryją się za chęcią robienia tej czy innej rzeczy. Zaakceptować, że takie są i uszanować je bez oceniania. Bardzo pomaga wiara, że partner nie chce nas zdominować ani skrzywdzić i w głębi serca chce dla nas dobrze, choć w napiętej chwili może tak nie wyglądać.
Przypominają mi się małżonkowie, którzy kiedyś podjęli wysiłek terapeutyczny, żeby ratować swój związek. Na koniec każdego dnia siadali w kuchni i tak długo nie kładli się spać, dopóki w rozmowie nie osiągnęli porozumienia w konfliktowych sprawach mijającego dnia.
W czasach, kiedy jeszcze goniłam przez świat bez świadomości i opamiętania, upadła mi w pracy na podłogę moneta 1 groszowa. Nawet nie chciało mi się po nią schylić. Pan Marian, skonsternowany moim zachowaniem zareagował: „Nie znam dużej kwoty, która by się nie składała z małych kwot”. Przypomina mi się ta lekcja dziś, kiedy rozmawiam z przyjaciółmi o tym, co jest kluczem do życia jakościami Zen Coachingu.
Najważniejsze to zaufać, że doświadczenie może prowadzić nas przez życie. Co to znaczy? Doświadczeniem jest to, co przeżywamy w każdej chwili i przejawia się w naszej przestrzeni bycia – myśli, uczucia, potrzeby i tęsknoty serca. Kiedy poczujemy i zaakceptujemy, że wartościowe jest dla nas samo doświadczanie, niezależnie od tego, co przyniesie w kategoriach zysku, spełnienia oczekiwań, poprawności lub przyjemności, zaczniemy żyć naprawdę w zgodzie ze sobą.
Przejmujące i mocne doświadczenia wywołujące nasze ”Wow” zwracają uwagę i im jesteśmy skłonni przypisywać siłę sprawczą w zmianie. Ale ważniejsze jest codzienne bycie w kontakcie. Bez całego mnóstwa króciutkich chwil, w których uświadamiamy sobie uczucia, fizyczne doznania w ciele i nazywamy swoją tęsknotę serca, nic wielkiego się nie zadzieje. Jak z tym groszem, który sam jeden nie wygląda imponująco.
Po czym poznaję, że doświadczanie nie jest jeszcze moim życiowym kompasem?
Kiedy na koniec Praktyki Słuchania lub sesji Zen Coachingowej staram się ocenić, czy była wartościowa. Kiedy moje dziecko podejmuje swoją własną decyzję, a ja się zastanawiam, co lepszego mogło wybrać. Kiedy mój przyjaciel szuka dla siebie drogi wyzdrowienia, a ja uważam, że błądzi, bo nie słucha moich rad. Kiedy pytam innych ludzi co zrobić, bo nie wierzę, że sama znam rozwiązanie lub sięgam po książkę w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje ważne pytania.
Co wtedy? Zatrzymuję się i zauważam : „Aha, znów jestem na starym szlaku..” To też jest doświadczenie.
Pani doktor od akupunktury przykłada opuszki palców do moich nadgarstków i mówi: „Dużo napięcia. Ściśnięte są te pani żyły”. „Nie tylko żyły” odpowiadają myśli i natychmiast wędrują w głąb mojego ciała. Całe ciało cierpi od zaciskania - naczynia krwionośne, mięśnie, ścięgna, powięzi.
Zupełnie nowy etap kontaktu z ciałem rozpoczął się dla mnie 8 lat temu, kiedy poznałam Technikę Alexandra. Uświadomiłam sobie wówczas wiele rzeczy. Na przykład to, że kiedy zasypiam, całe ciało mam napięte. Miejsca zaciśnięte zdenerwowaniem lub nadmierną koncentracją zauważałam dopiero, jak pojawiał się ból. Nie udawało mi się ich rozluźnić na dłużej niż 3 sekundy.
Powoli zaczęłam rozumieć, że to są doświadczenia nawarstwione przez lata i związane ze sposobem, w jaki żyłam. Powinnam, muszę wytrwać, dam radę. Wszystko było ważne lub poważne i szybko zamieniało się w zadania i odpowiedzialność. Odpoczynek, tylko jak sobie na to zasłużę, a i tak z poczuciem winy i jakiejś niestosowności. Permanentna mobilizacja, skupienie i stres. Nawet moje sny były głównie o jednym: wysiłkach, staraniach i zmaganiach.
Moje biedne ciało przeciążane przez kilkadziesiąt lat, teraz dostało serdeczną uwagę i może się poskarżyć, więc pokazuje bólem, gdzie są największe szkody. To nie tylko kręgosłup, ręce i nogi. Wcześnie pogorszył mi się wzrok, zaczęła mi doskwierać nadwrażliwość na chłód, a moje zatoki...
Podchodzę do Tuni, która leży po psiemu. Patrzy na mnie zdziwiona, kiedy lekko podnoszę jej nogę. Teraz ja jestem zdziwiona, bo czuję, że jest zupełnie rozluźniona. Sprawdzam pozostałe nogi – to samo. Po co je napinać, skoro się ich nie używa?
Bardzo cenię swój analityczny umysł. Zawsze czułam się bezpiecznie, kiedy mogłam wszystko opleść myślami, znaczeniami i ocenami. Interpretacja była moją drugą naturą i nawet nie zauważałam, że każdą najdrobniejszą sytuację automatycznie komentowałam w myślach. Na sprawności umysłu budowała się moja kariera zawodowa.
Kiedy zanurzałam się w analizowanie, nie musiałam być w kontakcie ze smutkiem, niewygodą i bezsilnością. To był jedyny sposób, żeby przeżyć trudne chwile, więc stał się moim ratunkiem i nawykiem. Nie wiedziałam wtedy, że jest i druga strona medalu, bo kiedy uciekałam od nieprzyjemnych uczuć, zamykałam sobie dostęp do empatii i współczucia.
Frustracja przyszła, kiedy miałam już rozpracowane w głowie, jak być szczęśliwą, tylko nie mogłam tego doświadczyć. Nie zadowalały mnie namiastki, bo pragnęłam prawdziwej przemiany dającej poczucie spokoju i lekkości. Rosnąca frustracja granicząca z niedowierzaniem przywiodła mnie najpierw do NVC, potem był Mindfulness, Zen Coaching i Focusing.
Czemu zaczęłam robić coś innego, niż nieustanne mielenie rzeczywistości w swoim umyśle?
Któregoś dnia zostałam obdarowana empatyczną uwagą i poczułam takie wzruszenie i ciepło, że w jednej chwili zrozumiałam, że umysłowy kołowrotek w niczym nie pomaga, a wręcz oddala od wymarzonej bliskości.
Postanowiłam zmienić sposób, w którym żyję chwila po chwili. Moim wyborem stało się zwalnianie tempa, zatrzymywanie się i pytanie siebie z ciekawością: Co czuję, jak odbieram to, co się teraz dzieje? Jak reaguje moje ciało, co w nim zwraca moją uwagę? Jaka potrzeba lub tęsknota odzywa się we mnie?
Wyborem serca stało się zaufanie, że tą drogą chcę iść do większej bliskości.
Używać swojego umysłu w inny sposób i nie dać się wciągnąć w wir ciągłego przetwarzania rzeczywistości, to dla mnie największa trudność w codziennych sytuacjach życiowych. Wobec tego wyzwania staję też na każdej sesji Zen Coachingowej. Kiedy pojawia się we mnie zagubienie lub pytanie „co dalej” już wiem, że umysł wyrzucił mnie z procesu, do którego mogę wrócić, jak tylko uda mi się to zauważyć i uszanować.
Zostałam zaatakowana przez osobę z rodziny, z której pochodzę, najpierw wulgarnymi słowami, a potem fizycznie. Szok, ból, dezorientacja. Rozpaczliwie próbowałam odzyskać równowagę, bo właśnie załatwiałam ważną sprawę dla Mamy, dla której tego dnia jechałam prawie 500 km.
Miałam nadzieję, że prześpię się i następnego dnia wstanę w dobrej kondycji. Rano jednak czułam ociężałość, przygnębienie i zmęczenie w ciele. Zaczęłam rozumieć, jak duży i przygniatający ciężar przyniosło to wydarzenie.
Odruchowo zaczęłam myśleć o sprawcy, w jak beznadziejnym stanie umysłowym i emocjonalnym musiał być. Tak zadziałał mój stary mechanizm, który w trudnych chwilach kierował uwagę na innych ludzi, analizowanie i dociekanie przyczyn. Tym razem natychmiast dałam odpór tym myślom i pojawiło się mocne postanowienie – „Skup się na sobie”. Potem zostało to dobitniej wypowiedziane przez terapeutę – „Chroń siebie”.
Miałam też jasność, że nie chcę uciekać, ale też nie chcę być z tym sama. Czułam, że pomoże mi podzielenie tego z innymi, a nie odseparowanie się i czekanie, aż samo przejdzie. Poprosiłam o wysłuchanie osoby, do których mam zaufanie i wiedziałam, że mnie zrozumieją. Moją własną rodzinę, przyjaciół, towarzyszy na Praktyce Słuchania, lekarkę na akupunkturze, zaufaną psychoterapeutkę.
I nie od razu, ale w końcu pozwoliłam na to, żeby działo się to, co miało się dziać. Kiedy byłam zmęczona, drzemałam, odpuszczałam spacer z psem, nic nie robiłam, płakałam, jadłam słodycze bez poczucia winy. Przechodziłam przez to doświadczenie inaczej niż kiedyś.
Od terapeutki usłyszałam też coś, co od jakiegoś czasu staje się moją prawdą – rodzina jest najważniejsza, ale nie za każdą cenę. Kiedy staje się destrukcyjna, bez szans na polepszenie, żeby się chronić, trzeba się oddalić.
Coraz rzadziej zauważam, żebym w swoim życiu popełniała błędy. Raczej dokonuję wyborów i podążam za nimi, razem z życiem. Trudno w to uwierzyć? A co to w ogóle jest błąd?
Błąd bardzo mocno jest związany z takim sposobem życia, w którym najważniejszym motywem działania i punktem odniesienia jest to, co „powinniśmy”. To zbiór przekonań, wzorców i standardów postępowania, które mamy w sobie zakodowane na wielu poziomach. Niektóre łatwo dostrzec, jak „powinienem być bardziej asertywny”, „powinnam pić mniej kawy”, ale są również te działające z podziemia, o kosmicznej sile rażenia. Przekazali nam je rodzice i często nie jesteśmy w stanie uświadomić ich sobie nawet do końca życia.
Kiedy postępujemy niezgodnie z „powinnam” automatycznie pojawia się ocena: popełniam błąd, robię źle, a za tym idzie niewygoda, smutek, przygnębienie, czasem irytacja lub złość. To jest tak, jakbyśmy przestali żyć naszym własnym życiem i nieświadomie weszli w rolę jakiegoś sędziego czujnie obserwującego, czy nasze postępowanie jest wystarczająco dobre i czy mieści się w oczekiwaniach. Ta bezustanna gonitwa za wypełnianiem niekończących się „powinienem” i bezlitosnym ocenianiem się, dla wielu z nas stanowi treść życia. Podsyca ją nadzieja, że w końcu coś się uda.
Czy na pewno wszystkie te „powinienem” odzwierciedlają nasze prawdziwe potrzeby i działają dla naszego dobra?
Kiedy nie żyję według ciągłego „powinnam” i mogę spojrzeć na życie, jak na podróż, uzyskuję dostęp do większej swobody i spokoju. Robię coś i prowadzi mnie to w nowe miejsce, w którym jeszcze nie byłam. Rozglądam się z ciekawością i pytam serca, jak się czuję w tym nowym miejscu i co naprawdę chciałabym zrobić. Potem robię to, co podpowiada mi serce i już jestem w kolejnym nowym miejscu. Każda chwila w tej podróży jest cenna przez fakt, że istnieje, a ja w niej. Dzięki temu, że zatrzymuję się i pytam, za czym teraz tęsknię, mogę świadomie kierować swoim życiem, a moje wybory odpowiadają moim prawdziwym potrzebom.
Wiele lat temu uczestniczyłam w uroczystości jednej z największych firm spedycyjnych w Polsce. Uzyskali certyfikat Międzynarodowej Organizacji Normalizacyjnej (ISO) Był to krok w kierunku polepszania jakości zarządzania w spółce i powód do dumy. Prezes spółki w wystąpieniu zażartował: „Sukces. Mamy certyfikat ISO, to znaczy tyle, że postępujemy według procedur. Ale, czy jest to dobre dla spółki, tego certyfikat nie mówi”.
Przypominam sobie te słowa, kiedy na rynku rozwoju osobistego widzę niekończące się wysiłki w pozyskiwaniu certyfikatów i dyplomów. Kolejne szkolenia, kursy, szkoły i kolejne tytuły.
Rozumiem to. Mam szacunek dla wiedzy i wykształcenia. Osoby, które przechodzą proces edukacyjny, wkładają wysiłek, umiejętności i zaangażowanie. Budują swój osobisty zasób i poddają się weryfikacji na egzaminach. Tak zdobywają swoje dyplomy lekarze, inżynierowie i prawnicy. Czy pytam o certyfikat, gdy korzystam z fryzjera albo masażysty? Czy potrzebuję certyfikatu od Zen Coacha, aromaterapeuty, trenera MBSR lub Focusingu?
Gdzie jest granica między moją własną odpowiedzialnością i zaufaniem do siebie, a oddaniem tej odpowiedzialności organizacji, która wystawiła certyfikat?
Dla mnie samej decydująca jest moja intuicja i sposób, w jaki odbieram daną osobę. Jakie wartości wnosi do kontaktu, czy uważnie słucha, odnosi się z życzliwością i nie ocenia innych. Czy jest otwarta, mówi o sobie, czy też cenzuruje i kontroluje każde słowo. W jaki sposób pracuje i jak się komunikuje.
Kluczową kompetencją w rozwoju osobistym jest dla mnie otwartość i gotowość do spotkania się z prawdą.
Być może to wśród Polaków, którzy słyną z niskiego poziomu zaufania społecznego, panuje mania dyplomów i certyfikatów. Moja znajoma, która zajmuje się Zen Coachingiem i mieszka w Holandii opowiadała, że kiedy w Polsce mówiła o Zen Coachingu, zaraz dostawała pytanie – masz jakiś papier, dyplom? A w Holandii reakcja była: Zen Coaching, to ciekawe, możesz o tym opowiedzieć?
Dlaczego uprzejmy język poprawności politycznej jest w odwrocie, a karierę robi przemoc i agresja? Mam wrażenie, że w praktyce idea poprawności politycznej została wykoślawiona. Okazywanie szacunku innym i niestosowanie mowy nienawiści służy budowaniu lepszych relacji i przepływu między ludźmi, ale jeżeli ktoś chce zmieniać cokolwiek, nie może poprzestać tylko na słowach. Słowa są jak pomost, który można rzucić do drugiego człowieka, ale jeżeli nie będzie solidnie oparty na tym, co rzeczywiste i prawdziwe, runie prędzej czy później. Pisałam o tym wiele razy tu, na blogu.
Zobaczyć i uznać to, co prawdziwe nie jest łatwo, bo trzeba wówczas rozwiązywać konkretne istniejące problemy. Czasem się nie chce, nie ma pomysłu lub z bieżących kalkulacji wynika, że się nie opłaca .
W sferze polityki ignorowanie prawdziwych ludzkich niepokojów prowadzi zawsze do wzrostu frustracji, poczucia osamotnienia, lęku i opuszczenia. Jeżeli jedyną odpowiedzią, jaką mają politycy jest paplanina w języku poprawności politycznej i niechęć do konfrontowania się z prawdą, to otwiera się droga dla tych, których główną zaletą jest nazywanie rzeczy po imieniu. Im brutalniej i dosadniej, tym milej dla uszu udręczonych obywateli: „Nareszcie ktoś nas słyszy i rozumie! Mówi jak jest i nie cacka się z tymi, którzy nas oszukiwali! Wie, co zrobić, żeby nam się lepiej żyło!”
Co teraz? Trzeba przeżyć tę katastrofę i wyjść z niej mądrzejszym. Niech każdy robi, co może. Ja rozpoczynam publiczne oferowanie bezpłatnego medytacyjnego i empatycznego słuchania, zgodnie z duchem Światowego Dnia Słuchania. www.worlddayoflistening.org
Od córki dostałam książkę Victorii Stilwell, behawiorystki, której filmy „Ja albo mój pies” oglądałam kilka lat temu w telewizji. Jej sposób podejścia do psów zachwycał mnie i czułam, że był mi bliski. Polegał na zrozumieniu potrzeb i zachowań zwierzęcia, a nie przymuszania go siłą do czegokolwiek. Do tego Victoria chętnie dzieliła się swoją wiedza tak, żeby każdy mógł potem sam ją wykorzystać na własną rękę. Moja kochana córka pamiętała, że właśnie styl Victorii przypadł mi do gustu.
Od pierwszych przeczytanych zdań poczułam znów ten sam klimat porozumienia i wspólnych wartości. Victoria daje tam dużo rad, podpowiedzi i niejedną już wypróbowałam z pożytkiem. Jak dotąd największe wrażenie zrobiło na mnie zalecenie, które niby oczywiste, jednak w praktyce okazało się bardzo trudne do zastosowania.
Należy nagradzać te zachowania psa, które uznajemy za pożądane. Co w tym trudnego? Rzecz w tym, że trzeba je w ogóle dostrzec.
Jeżeli pies zaniepokoi się na odgłos śmieciarki, ale nie będzie się wyrywał, szczekał, uciekał, to powinien dostać sygnał, że to jest pozytywne i zostać nagrodzony. Nagrodą może być słowo „dobry piesek”, zabawka czy smaczek.
A co najczęściej robimy w takich sytuacjach? Kiedy piesek zachowuje się w oczekiwany i „normalny” sposób, w ogóle tego nie zauważamy i nic nie robimy. Uaktywniamy się wtedy , gdy robi to, co uważamy za niewłaściwe.
Jak motywować do tego, co normalne? Żeby to robić muszę być ciągle uważna i obserwować reakcje pieska. I co najważniejsze – potrzebuję zmienić nawyk niezauważania tego, co zwyczajnie dobre.
Pomyślałam o naszym ludzkim życiu.
Jakby to było, gdyby w sytuacji, gdy dziecko jest obecne w sposób, który ani nie powoduje problemów, ani nie wywołuje erupcji zachwytów, jego rodzice mogli mu wyraźnie pokazać, jak cieszą się i doceniają, że po prostu jest. W takiej właśnie zwyczajnej chwili.
„Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”, to prowokacyjny tytuł strony na fejsbuku, o istnieniu której dowiedziałam się od córki. Króluje tam agresywny i wulgarny hejt wymierzony w warsztaty, coaching i nurty rozwojowe, ale czasem pojawiają się też sensowne, krytyczne komentarze. Kiedy je czytam, coś rezonuje we mnie: Tak właśnie jest, niestety.
Kiedy opuszczałam świat korporacyjny i wkraczałam w świat rozwoju osobistego, nie sądziłam, że na poziomie biznesowym i funkcjonalnym są tak do siebie podobne! Z niedowierzaniem odkrywałam, że tu też ma miejsce bezkompromisowa walka konkurencyjna, nieufność wobec partnerów, pozorowane aktywności, nierzetelna komunikacja i dostarczanie atrakcyjnie opakowanego produktu, który nie daje obiecanych efektów. A wszystko zanurzone w morzu pięknych słów o życiu, spełnieniu i wartościach, do których wyrywa się serce. Patrzę na to ze smutkiem i żalem.
Kto chce lepiej żyć, nieustannie szuka oferty na rynku rozwojowym. Ci, którzy proponują kurs szycia, zdrowe odżywianie, taniec, itp. dają konkretną i praktyczną usługę. Jednak spora część środowiska, która obiecuje zmianę w obszarze jakości życia psychicznego i duchowego, robi na mnie wrażenie, jakby śniła jakiś sen. Jakby nie była świadoma, co jest rzeczywiste, a co wyobrażone, co działa, a co nie i kiedy zrywa się kontakt z deklarowanymi wartościami. Mam wrażenie, że to zagubienie jest powszechne, tak jak bezwiedne naśladowanie tych trenerów, których otacza aura sukcesu i budzą zachwyt swoją elokwencją, przebojowością lub charyzmą. Gdzie miejsce na ciekawość, kwestionowanie autorytetów i szukanie swojej prawdy? Czy nie to właśnie jest istotą rozwoju?
Przez dziesięć lat aktywności rozwojowych spotkałam niewielu nauczycieli, którzy w bezpośrednim kontakcie uosabiali jakości i wartości, które propagowali na kursach, a o żadnym poznanym uczestniku nie mogłabym powiedzieć, że doświadczył prawdziwie głębokiej zmiany na warsztatach.
Zastanawiam się, ilu trenerów zapraszających do osobistej lub duchowej przemiany jest świadomych i pogodzonych z tym, że dla nich samych dostęp do miłości, wolności, zaufania i pewności siebie jest nadal trudny? Ilu z nich występujących w roli kompetentnego eksperta, zaangażowanego przewodnika lub uwodzicielskiego mistrza ma refleksję nad tym, co w gruncie rzeczy oferuje swoim uczniom?
Jak wspierać innych w dokonywaniu autentycznej zmiany, jeżeli samemu nie pozostaje się w kontakcie z tym, co prawdziwe?
Czy ta wątpliwej jakości strona na fejsbuku jest jedynym miejscem, gdzie mówi się o tym wprost?
Na ostatnich warsztatach Focusingowych o wypaleniu zawodowym z zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że wypalenie dotyczy czegoś głębszego i większego, niż tylko aktywność zawodowa. Nie jest przypadkiem, że idzie w parze z depresją i chorobami psychosomatycznymi.
Przypomniałam sobie, co się wydarzyło w ubiegłym roku. Pojechałam do domu rodzinnego i starałam się zorganizować samodzielne życia mamie. Nie miałam poczucia kontaktu i współpracy, tylko osamotnienia, ale nie poddawałam się mimo, że czułam wyczerpanie fizyczne i psychiczne,. W tym czasie zawiesiłam pracę nad moim projektem, który miał zapewnić mi utrzymanie, a tuż po powrocie do domu dowiedziałam się, że moja wspólniczka wycofała się. Nie załamałam się, tylko zmobilizowałam do jeszcze bardziej intensywnej pracy w skrajnym napięciu i stresie 10 godzin dziennie przy komputerze.
Nie potrafiłam zauważyć, co się naprawdę działo. Ta wielka mobilizacja była mi znajoma i dawała poczucie, że żyję. Działałam automatycznie i w ogóle nie dopuszczałam możliwości, że mogłabym się wycofać, zmienić wcześniejszy zamiar. Wystarczyły 2 tygodnie, żeby ciało stanęło w mojej obronie i wykrzyczało rozpaczliwie: dosyć. Nie mogłam siedzieć, utrzymać rąk przy klawiaturze, kręgosłup cierpiał, ciało zesztywniało. Nic nie pomagało. Byłam coraz bardziej przerażona i przygnębiona.
Dziś jestem wdzięczna mojemu ciału, że wyłączyło mnie z życia i pozwoliło, żebym po roku wróciła do niego już z innego miejsca, choć była to droga przez cierpienie, lęk oraz osamotnienie.
Wypalenie może dotyczyć zarówno pracy zawodowej, jak i życia rodzinnego, związku, czy każdej innej roli, w której zaczyna być coraz ciężej i nie do wytrzymania. Moment kluczowy jest wtedy, gdy zamiast powiedzieć: „dosyć tego”, staram się jeszcze bardziej lub podwajam wysiłki, a także tłumaczę i przekonuję siebie zawzięcie, żeby trwać i dać radę, choć nie przynosi to ulgi ani rzeczywistej poprawy. Potrzebuję tej jednej chwili świadomości, żeby zauważyć, co się dzieje, dać sobie zrozumienie i współczucie i zrezygnować z walki.
Kiedy poddaję się i czuję, że: „dosyć, już nie mogę”, zapraszam moją siłę życia i pozwalam, żeby roztoczyła nade mną opiekę i pokierowała w dobre miejsce. Mogę jej całkowicie zaufać.
Lubię podejście do świata, które prezentował Anthony de Mello. Jest mi bardzo bliski jego szacunek i zaufanie do prawdy, która uzdrawia i budzi do życia. Jego „Ja jestem osłem, ty jesteś osłem” rozumiem tak, że wszyscy jesteśmy po trochu wszystkim i nie ma potrzeby udawać kogoś lepszego, mądrzejszego lub powabniejszego. W swojej tęsknocie do miłości jesteśmy tacy sami, tylko każdy w innym miejscu na swojej drodze. Wystarczy otworzyć serce, zobaczyć to, co prawdziwe i spróbować z tym być nie zaprzeczając, ani koloryzując.
Z takim przesłaniem opracowałam program rozwojowy „Bliżej siebie” oparty na procesie Zen coachingowym obejmujący medytacyjne i empatyczne słuchanie. Do programu wnoszę swoje osobiste doświadczenie zmiany i wykorzystuję też własną praktykę Minfulness, NVC, Focusing i innych podejść integrujących i pogłębiających kontakt z ciałem, emocjami, umysłem i sercem.
„Bliżej siebie” jest programem na całe życie, moją najważniejsza podróżą. I może być podróżą każdego, kto zechce się przyłączyć.
Kogo zapraszam?
Osoby, które podejmują wysiłki, żeby lepiej żyć. Chcą cieszyć się efektami swoich codziennych starań o rodzinę, pracę i swoje osobiste spełnienie. Są zmęczone ciągłym zmaganiem o to, co się „powinno”. Chcą bardziej ufać sobie i podejmując decyzje nie szamotać się w rozterkach i wątpliwościach. Uwzględniać swoje ważne potrzeby i być wolnym od poczucia winy. Patrzeć na sprawy bez ciężaru śmiertelnej powagi, z większym luzem i ciekawością. Być dla siebie, jak życzliwy i wyrozumiały przyjaciel.
Być może są osoby, które czują niedosyt po swoich dotychczasowych działaniach rozwojowych i w głębi duszy przyznają, że choć jest wspaniale na warsztatach, to po powrocie do codzienności, nie zmienia się tak, jak oczekiwały.
Na pewno są też tacy, którzy już spróbowali bycia w przestrzeni medytacyjnej lub empatycznej i chcą w niej doświadczyć innych jakości. Zanurzyć się głębiej, poczuć wzruszenie i połączenie w podróży do swojego serca.
Program „Bliżej siebie” składa się z trzech części ułożonych zgodnie z przebiegiem procesu Zen coachingowego. Każdą część rozpoczyna dwudniowy warsztat, po którym następuje praktyka.
Warsztat wprowadza i pokazuje konkretne umiejętności, daje możliwość poczucia i doświadczenia innego sposobu bycia z drugim człowiekiem oraz sprawdzenia, co nam pasuje, a co nie. Główny proces zmiany dzieje się podczas praktyki.
Jeżeli cały program porównać do drzewa, to warsztaty są ziarnem, które daje początek roślinie i zapewnia jej początkowy wzrost. Kiedy wyczerpią się zasoby zgromadzone w nasionku, siewka zakończy swój żywot, o ile nie rozwiną się korzenie dostarczające wodę i składniki odżywcze. Praktyka to właśnie życiodajny system korzeniowy, który daje szansę na to, żeby z ziarna urosło drzewo.
Na pierwszym warsztacie zaczniemy od prostego słuchania, na kolejnym będziemy badać, jak to jest, kiedy uzyskujemy świadomość ciała, uczuć i tęsknot serca. We wszystkie ćwiczenia warsztatowe włączymy nasze osobiste sytuacje i zdarzenia z realnego życia. Będzie też model, na którym pokażę, jak w trudnych sytuacjach życiowych lądujemy na ścieżce braku i jak można z niej przejść na ścieżkę obfitości.
Praktyka rozpocznie realną zmianę i będzie ją stale wzmacniać. Będzie się składać ze spotkań grupowych i indywidualnych sesji oraz codziennego słuchania, a wszystkie te aktywności będą się wzajemnie wspierać.
Praktyka słuchania w grupie, to regularne cotygodniowe spotkania, na których będziemy słuchać medytacyjnie i empatycznie według zasad poznanych na warsztatach. W przestrzeni akceptacji będziemy mogli otrzymać serdeczną obecność drugiej osoby i zaoferować to samo w zamian, wnosząc swoje codzienne sprawy. Cykl spotkań grupowych praktycznie nie ma końca.
Na indywidualnych sesjach Zen coachingowych rozpoczęta podróż do siebie będzie miała szansę być ugruntowana lub pogłębiona. Z pomocą doświadczonego Zen coacha stanie się możliwe eksplorowanie tematów i miejsc do tej pory niedostępnych.
Słuchanie w codzienności będziemy praktykować wtedy, kiedy uda się nam zatrzymać i świadomie podjąć decyzję, że teraz chcemy inaczej wysłuchać swojego dziecka, rodzica, partnera, koleżanki itp.
Jeżeli jesteś zainteresowana/y udziałem w programie, zalajkuj moją stronę na fejsbuku Aneta Antkiewicz–Zen coaching i napisz wiadomość, wyślij email na: kontakt@wpelni.pl lub zadzwoń: 606 207 540. Zajrzyj też do zakładki OFERTA.
Program jest tak przygotowany, że nie są konieczne wcześniejsze doświadczenia w tego typu pracy.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Którędy do autentycznej zmiany siebie? Znam drogę, którą sama idę od lat. Najważniejszą rolę pełni tam człowiek, który prawdziwie słucha drugiego w przestrzeni zwykłych ludzkich spraw, dwie siostry uzdrowicielki: empatia i medytacja oraz czas.
Pięć elementów, które są na wyciagnięcie ręki każdego.
Przez ostatnie dziesięć lat empatia i medytacja mindfulness były obecne w moim życiu na różne sposoby. Dzięki mindfulness uczyłam się zatrzymywać i obserwować bez oceniania, co się dzieje teraz, ale nie udało mi się przybliżyć do wrażliwej i bolesnej części mnie, która ukryta jest w głębi serca. Z kolei sesje psychoterapii i empatii dawały akceptację i zrozumienie potrzeb, ale często nie pozwalały pogłębić nawiązanego kontaktu.
W Zen Coachingu te dwa podejścia działają wspólnie i mają też inną jakość. Empatia zakotwiczona w codziennym życiu i jego wyzwaniach, wspomagana przez medytację i obecność drugiego człowieka, nabiera głęboko serdecznego i czułego charakteru. W takiej przestrzeni każde doświadczenie bycia z własnymi uczuciami, doznaniami w ciele i tęsknotami serca uruchamia i zasila proces głębokiej transformacji.
Jak to przełożyć na realne życie? Praktykować medytacyjne empatyczne słuchanie w każdy możliwy sposób i tak często, jak to możliwe. Kultywowanie takiego słuchania zawsze przynosi zmianę na lepsze, tylko …trzeba to robić. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nie wystarczy kilka, nawet poruszających przeżyć, bo ten proces potrzebuje czasu i cierpliwości. Osoba stale otrzymująca uwagę pełną miłości, uzyskuje dostęp do swojego serca i powoli traktuje się coraz życzliwiej i łagodniej. Również ten, kto otwiera serce i słucha z empatią, zapoczątkowuje drogę do zrozumienia i współczucia dla siebie samego.
Najlepiej zacząć od praktykowania w regularnej grupie, a na co dzień z bliskimi lub przyjaciółmi. Początek jest łatwy i trudny jednocześnie - polega na świadomym i życzliwym słuchaniu bez przerywania, analizowania, diagnozowania, komentowania lub dawania rad. Po nabraniu wprawy włącza się elementy medytacyjne pogłębiające kontakt.
Kiedy potrzeba indywidualnego wsparcia lub jest gotowość do pójścia dalej, warto skorzystać z sesji Zen coachingowych.
Kiedy zmieniamy siebie w ten sposób, wszystko się zmienia. Nie potrzebujemy wówczas porad typu: „Jak być pewnym siebie”, „Jak radzić sobie ze stresem”, „Jak rozmawiać z dziećmi”, „Jak uzdrowić relacje” itd. Życie powoli przestaje być problemem, a staje się podróżą. Inni ludzie nie są zagrożeniem, tylko darem. Mamy dla siebie i innych więcej zrozumienia i współczucia. Podejmujemy decyzje bez zamartwiania się i niepewności, a rozwiązania uwzględniają nasze ważne potrzeby. Bycie stopniowo nabiera lekkości i łatwości, a sprawy zaczynają układać.
Konkretna propozycja rozwojowa w ramach nowej edycji programu „Bliżej siebie” w następnym wpisie na blogu za tydzień.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Kiedy wybieram się na warsztat pieczenia chleba wiem, że to konkretne umiejętności, które mogę od razu wykorzystać. A jeżeli warsztat jest o zmianie życia, jakości bycia ze sobą i innymi ludźmi? Czy to możliwe, żebym po powrocie do domu bardziej kochała, miała więcej zaufania i poczucia własnej wartości?
Z doświadczenia własnej pracy rozwojowej widzę, co zyskałam dzięki warsztatom.
Po pierwsze, praktyczne umiejętności. Uczyłam się zauważać swoje myśli, uczucia, potrzeby, odczuwać ciało i dzięki regularnym ćwiczeniom nabierałam w tym wprawy.
Poznawałam też metody i narzędzia zmiany osobistej, ale zorientowałam się, że kiedy usiłowałam je zastosować w moim normalnym życiu, dreptałam w miejscu. „Bądź asertywna, pewna siebie”, „Pokochaj siebie”, „Uwolnij się od stresu” itd. Skoro mam narzędzia, czemu nie mam zmiany?! Pozorna porażka była w rzeczywistości wartościowym darem, bo dowiedziałam się, co nie działa.
Coraz lepiej rozumiałam procesy, mechanizmy i zależności obiektywnie istniejące, ale też dotyczące mnie, czyli rozwijałam samoświadomość. Cieszyłam się, że mogłam wytłumaczyć, dlaczego to, dlaczego tamto, z czego to wynika, na czym polega problem, bo wierzyłam, że to mnie przybliża do wymarzonego celu. Jednak zamiast zmiany przyszła frustracja i żal, że w realnym życiu nie mogę ruszyć z miejsca. Tu dostałam najcenniejszą lekcję i w końcu uznałam, że to nie wiedza powoduje zmianę osobistą, tylko przeżycie.
A więc…przeżycie. Ćwiczyłam na warsztatach i zachwycałam się poruszeniem serca i poczuciem bliskości - niezwykłymi doznaniami, których nie miałam w życiu codziennym. Dostawałam moc i wsparcie grupy, byłam w przestrzeni akceptacji i zrozumienia w sposób niedostępny w mojej własnej rodzinie, pracy oraz wśród znajomych. Ale kiedy wracałam do swojego normalnego życia, tęskniłam do tych wyjątkowych przeżyć. Krótkotrwałego poruszenia serca, które nie wiedziałam, jak wskrzesić. To napędzało mnie do dalszych poszukiwań.
Obserwując siebie i innych zorientowałam się też, że warsztaty potrafią być pułapką. Rosnący zasób wiedzy, słów i pojęć zachęca do mówienia o tym, jak wspaniale jest być tym, za czym tęsknimy. Opowiadanie o tym jest samo w sobie czarujące i tworzy słodkie poczucie, że już tym jesteśmy. Inni wokół robią to samo, więc pomagamy sobie wzajemnie pogrążać się w złudzeniu i zbaczamy ze ścieżki do upragnionej zmiany.
Poszukując autentycznej i trwałej zmiany w swoim życiu przekonałam się, że same warsztaty, to za mało. Co zatem jest kluczem do prawdziwej zmiany? O tym w następnym wpisie na blogu już za tydzień.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Korzystałam z różnych propozycji rozwoju osobistego. Z czasem zrozumiałam, że moja potrzeba rozwoju mieści się w jednej tęsknocie - bliskości. Żyć w bliskości, to być bardziej wyrozumiałą i łagodną, mieć poczucie akceptacji i zgody na siebie. Czuć wolność i lekkość, ufać sobie.
Kiedy zostawiłam za plecami dotychczasowy zawodowy świat, chciałam też porzucić dobrze znany styl oceny sytuacji, podejmowania decyzji i działania. Postanowiłam nie kierować się wyobrażeniami i przekonaniami na temat powodzenia i szczęścia, ale podążać za intuicją i słuchać siebie. Zamiast „powinnam” i „muszę” wybrałam ciekawość i szukanie swojej prawdy.
Nie było mi łatwo otwierać się na doświadczanie i badać, co mnie wspiera, a co nie. Polegać i trwać przy sobie, mimo, że inni wokół naśladowali mistrzów, słuchali ekspertów lub upodabniali się do większości. Ta droga meandrowała, czasem wydawało się, że prowadzi na manowce lub do miejsc samotnych i bez wyjścia. Przynosiła wątpliwości, lęk i też chorobę, ale w efekcie dała mi wewnętrzną moc, zaufanie i radość. Dokąd mnie doprowadziła? Czy coś się naprawdę zmienia na lepsze w moim codziennym życiu?
Myślę o swoich dzieciach. Inaczej teraz widzę ich potrzeby i decyzje. Staram się przede wszystkim zadawać im pytania i prawdziwie słuchać. Im więcej pytam, tym mniej mam ochoty komentować lub radzić. Jest też we mnie zaufanie do ich drogi, a na ich życie patrzę, jak na ich własną podróż. Cokolwiek wybiorą, będę ich w tym wspierać.
Krytycyzm, mój dawny znak firmowy, zdecydowanie się zmniejszył. Mam dużo mniej wyobrażeń na temat tego, kto i co powinien robić i jaki być, również ja sama. Raczej sprawdzam, co mi służy i co działa, a miejsce oceniania częściej zajmuje zrozumienie i współczucie. Bardzo pomaga mi ciekawość – zamiast od ocen, zaczynam od pytań.
Zmieniło się moje podejście do środowisk, grup i osób, których nie znam. Kiedyś zwyczajnie się ich bałam, a teraz, kiedy poznaję kogoś nowego, z ciekawością patrzę mu w oczy, uśmiecham się i płynie to naturalnie, z serca. Kiedy pytam i dostaję odpowiedź, staram się nie przerywać! Tak, zdecydowanie więcej pytam i słucham.
Coraz łatwiej otwieram się na bieg wydarzeń i to, co poza planem. Mam więcej zaufania do siebie, a na mojej drodze rozwojowej kieruję się swoim czuciem, dlatego nie szukam nauczyciela ani guru.
Choć nadal jest we mnie sporo niepewności, tęsknię do miłości, radości i spontaniczności, to chcę nadal iść moją drogą, na której mam poczucie wzrastania, sensu i przede wszystkim prawdy. Czuję, że tu jestem sobą.
Którędy do szczęścia? Będzie w kolejnych wpisach na blogu w ciągu tygodnia.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Ostatni czas spędziłam w towarzystwie chorego na demencję. Kiedy weszłam do pokoju, wyglądał na spiętego i przestraszonego. Siedzieliśmy w większym gronie i nie odzywał się, choć wydawało mi się, że jest w nim również ciekawość.
Choroba otępienna degraduje człowieka począwszy od pamięci. Ograniczone zapamiętywanie tego, co się wydarzyło przed chwilą, utrudnia uczenie się czegokolwiek. Stopniowo zaczyna mu brakować myślenia abstrakcyjnego, skojarzeniowego i zanika rozumienie czasu. Trudno jest mu pojąć, co się teraz dzieje w jego życiu, szczególnie, jak odbiega od codziennej rutyny. Niepokój i niepewność na stałe towarzyszy mu w codzienności, a jednocześnie pozostaje poczucie godności i potrzeba szacunku.
Sposób komunikowania kompletnie się zmienia. Bliscy już nie mogą z nim być, ani porozmawiać tak, jak dawniej. Pojawia się poczucie, jakby go nie było, choć fizycznie nadal jest. Wszystko to stanowi źródło ogromnego lęku i przygniatającego cierpienia dla rodziny i samego chorego.
Siedzieliśmy sami na kanapie, patrzyłam mu w oczy z ciekawością i nic nie mówiłam. W pewnym momencie sam zaczął rozmowę. Całymi zdaniami opowiadał mi to, co było dla niego żywe. Że był na spacerze. O tym, co lubi. Co chciałby robić. Czasem słyszałam w głosie przechwałkę, że coś zrobi, choć wiedziałam, że to niemożliwe. Czasem o tym, czego już nie może robić. Byłam wzruszona, że jest obecny i tak chętnie się dzieli. Miałam poczucie kontaktu i przepływu. Też, że lepiej go poznaję i mogę zrozumieć. Jedyne, co robiłam w naszej rozmowie, to słuchałam i odzwierciedlałam.
Przestrzeń słuchania i akceptacji stała się dla niego zachętą, żeby na swój własny sposób wrócić do życia.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
„Gdyby ludzie mogli tak czuć, nie byliby wówczas spętani, byliby wolni” – powiedział mój klient na sesji. Z niedowierzaniem obserwował swoje odczucia, że jest możliwe bycie w takim stanie spokoju, przenikliwości i siły. Zniknęły wszystkie zaciski związane z „muszę”, „powinienem”, które nieświadomie codziennie dźwiga, jak wielki przytłaczający ciężar.
Przypomniało mi to niedawno przeczytaną historię o kobiecie - Sprawiedliwej wśród narodów świata, która w czasie wojny z narażeniem życia ukrywała Żydów. I co dzień modliła się do Boga, żeby jej wybaczył, że ich ratuje. Ówczesny przekaz kościoła i społeczności, w której żyła sprawiał, że swoje działania uznawała za grzech. A jednocześnie była na tyle blisko swojego serca, że potrafiła słuchać jego głosu.
Wolność sumienia i wyznania – jednym tchem wymienione w konstytucji. Dopiero teraz sobie uświadomiłam, że może być „sumienie instytucjonalne”, wyznaczone i interpretowane przez hierarchów kościoła lub autorytety moralne.
A sumienie osobiste, to coś znacznie głębszego i mocniejszego. Kiedy wybieram zgodnie z moim sercem, czuję się nie tylko wolna, bliższa sobie samej, ale też odporna na manipulacje i naciski.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Wróciłam do swojej nadwagi sprzed 3 lat, kiedy wprowadzałam nową dietę. Chodziło mi o zdrowie, ale przy okazji z łatwością schudłam do mojej naturalnej wagi. Po jakimś czasie kroczek za kroczkiem pojawiały się furteczki i wyjątki w moim jedzeniu, a do tego nadszedł psychicznie trudny czas i wraz z nim nadmierne jedzenie i słodycze.
Pierwszy raz zastosowałam dietę odchudzającą, kiedy miałam 17 lat. Bardzo szybko schudłam i równie szybko przybrałam na wadze. A potem już było tak samo. Kiedy miałam się dobrze, czułam się zaangażowana i szczęśliwa – chudłam bez wysiłku. Jak przychodził gorszy czas, problemy i przygnębienie – jadłam i tyłam. Dobre było chociaż to, że zawsze jasno widziałam ten związek, a dodatkowe kilogramy nie pojawiały się znikąd.
Kiedy patrzę na historie odchudzania moje i moich znajomych zauważam, jak prosto działa dieta. Nieważne, jaką ma nazwę, co zaleca lub czego zabrania. Kiedy zaczynam dietę mobilizuję się, skupiam i jestem gotowa na poświęcenie. Nagle staję się ważna dla siebie i dla tych, którzy mnie widzą, wspierają i trzymają kciuki. Włączam program „Muszę”, „Powinnam”, który wciąż znam i umiem stosować. I mam efekty przez jakiś czas!
Mechanizm zajadania stresu, dostarczania sobie ulgi i pomagania w trudnych momentach jest chwilowo zablokowany i schodzi do podziemia. Jak u alkoholika, który potrafi przez jakiś czas nie pić, łudząc siebie i innych, że tak może być już na stałe. Ten mechanizm jest najważniejszy, ale też stanowi największą trudność i wyzwanie. Pewnie dlatego nie mówi się o nim otwarcie, czasem w tle coś słychać o „zmianie nawyków”, a uwagę skupia się na tym, co atrakcyjne - nazwach i kompozycjach składników, imponujących historiach, marketingowych chwytach poruszających czułe miejsca każdego z nas i zapewnieniach o redukcji efektu jo-jo.
Kiedy mija okres mojej mobilizacji i nadwaga wraca, zamiast krytykować siebie za niekonsekwencję i słabość próbuję zaakceptować, że po prostu tak teraz się dzieje. Chcę dać sobie zrozumienie i życzliwość i cieszyć się tym, że choć przez krótki czas byłam lżejsza, jak dawniej. Wolałabym radykalnie zmienić sposób, w jaki reaguję na niewygodę i cierpienie, ale wiem, że to wymaga czasu. Alternatywą jest trzymanie się w ryzach, przymus i ciągła walka. A ja wierzę, że proces zmiany może być łagodny. I za tym idę.
Chciałam kupić używany samochód, więc rozpuściłam wici wśród znajomych. Dałam też znać panu Markowi z warsztatu, gdzie przeglądam i naprawiam auto od kilku lat. Po jakimś czasie skontaktował mnie z osobą, która chciała sprzedać swój samochód regularnie u nich serwisowany. Pojechaliśmy ze znajomymi go obejrzeć, a potem zrobiliśmy naradę. Męska część wyprawy zdecydowała, że za te pieniądze znajdę lepszą ofertę i na dowód dostałam linki do atrakcyjnych ofert w Internecie. Choć bardzo doceniałam ich wsparcie i zaangażowanie, to jednocześnie czułam jakiś opór i zmęczenie.
Pierwszy raz kupowałam używane auto i uświadomiłam sobie, że najważniejsze dla mnie, to mieć pewność, że nie ma żadnych ukrytych niespodzianek, a podawane informacje są prawdziwe. Rekomendacja pana Marka miała dla mnie dużą wartość i zobaczyłam, jak bardzo związana jest z postrzeganiem go, jako człowieka i fachowca. Począwszy od pierwszej wizyty, w jego warsztacie zawsze czułam się pewnie i spokojnie. Mój wewnętrzny radar wykrywający fałsz niczego nie sygnalizował, wręcz przeciwnie - doświadczałam życzliwości i rzetelności. No i wisienka na torcie – wyjątkowa kultura osobista płynąca naturalnie i autentycznie. To wszystko było dla mnie spójne, lekkie i zapraszające. I w stu procentach realne.
Co było najważniejsze w tej sprawie?
Najżywsza we mnie była radość z oddania kontroli i zanurzenia się w zaufaniu do siebie i swojej intuicji. Dzięki temu spokojnie podążałam za opinią prawie nieznanego mi człowieka. Czułam radość i połączenie na głębszym poziomie. Cieszyłam się i doceniałam to niezwykłe doświadczenie, chciałam też, żeby zobaczyli i uznali je inni. Kiedy słyszałam kwestionowanie jego rekomendacji, odbierałam to, jak kwestionowanie mojej prawdy i przyjęcie kursu na kontrolę i lęk.
Byłam już trzeci raz ze znajomym i jego sunią Alex na niedzielnej socjalizacji. Chętnie tu wracam co tydzień, mimo że nie mam psa. Socjalizacja polega na tym, że spotyka się kilkanaście psów i właścicieli i…nie robią nic szczególnego. Pary pies-człowiek przez godzinę chodzą po okręgu wydeptanym w trawie ogrodzonej płotem. Na początku wszystkie psy są prowadzone na smyczy, bo panuje bardzo nerwowa atmosfera. Szczekają, warczą, wyrywają się i rzucają się na siebie. Po ok 15 minutach psy uspokajają się, cichną, a konflikty są sporadyczne.
Potem prowadzący behawiorysta pojedynczo wskazuje psy, które można uwolnić ze smyczy i po 40 minutach w zagrodzie biegają luzem prawie wszystkie. Psy wolno biegające przechodzą pod opiekę prowadzącego, a właściciele nie wołają ich, tylko dalej spokojnie chodzą w kółko. Kiedy przypominam sobie to, co się dzieje na początku spotkania, wydaje się niewiarygodne, że potem te same psy mogą zwyczajnie przejść obok siebie, przywitać się, a nawet bawić.
Alex robi postępy. W ostatnią niedzielę widziałam, jak interesowała się niektórymi psami, próbowała je obwąchiwać, a nawet, choć niepewnie, przyłączyć się do grupy. Na pierwszym spotkaniu tylko warczała, szczekała i pokazywała zęby na każdą próbę zbliżenia się do niej.
Prostota i skuteczność tego ćwiczenia przyciąga mnie, jak magnes.
Zadaniem psów jest po prostu być. Doświadczać obecności innych psów mając w zapleczu swoich właścicieli. Te mniej obyte uczą się od innych zabawy, kontaktu, obwąchiwania. Nie musza też konfrontować się ze zdenerwowaniem swoich właścicieli, którzy tu mogą pozbyć się stresu. Są uwolnieni od przymusu, że ich pies „powinien” się ładnie zachowywać, a oni „powinni” poprawnie reagować na złe zachowanie. Para pies-właściciel uczy się być ze sobą w większym odprężeniu. Kroczek po kroczku, bez przymusu czy napinki, dzieje się zmiana na lepsze. Korzysta pies i człowiek. Ta lekkość i naturalność dziania się przypomina mi proces zen coachingowy.
Komentatorzy i politycy starają się jakoś odpowiedzieć na słowa i decyzje Jarosława Kaczyńskiego, który w bezprecedensowy sposób wprowadza w Polsce rewolucyjne zmiany, a ja odnoszę wrażenie, że jest w tym bezradność i zagubienie. Jakby starali się zachowywać stosownie do rzeczywistości, ale nie tej, którą mamy teraz.
Ewa Wilk opisała w Polityce szczególny rodzaj wspólnoty, która może występować zarówno w życiu społecznym, towarzyskim, politycznym jak i religijnym (sekta). Istotą tej grupy jest to, że buduje oddzielny własny świat ze swoim rozumieniem rzeczywistości i wartości, bezwzględnym podporządkowaniem liderowi i co najważniejsze – w kontrze do świata poza wspólnotą, który jest groźny, zły, niemoralny i nienawistny.
Aby konsolidować i utrzymywać wspólnotę, trzeba cały czas podtrzymywać ten zagrażający obraz zewnętrznego świata. Nieustannie nim straszyć i odbierać mu jakiekolwiek wartości, przypisywać najgorsze intencje i dyskredytować, a we wspólnocie lokować jedyny sens i spełnienie, o który trzeba cały czas walczyć i to każdym możliwym sposobem. I to jest rzeczywistość obozu Jarosława Kaczyńskiego, jak ją teraz widzę.
Wierzę, że Jarosław Kaczyński ma intencję działania na rzecz Polski i Polaków. W sposobie, który wybrał widzi jedyną drogę do prawdy i dobra. Jednak bardzo brakuje mi w tym podejściu uznania, że rzeczywistość jest naturalnie różnorodna i coś, co jest inne nie musi być złe, podłe i groźne. Jak dużo bólu musi być w człowieku, który działając na rzecz dobra wybiera taką drogę. Czuję współczucie dla jego cierpienia i osamotnienia.
Artykuł Ewy Wilk uświadamia jeszcze jedną rzecz – jakiekolwiek sposoby działania opozycji nakierowane na współpracę i porozumienie nie mogą być skuteczne, bo w strategii takich wspólnot zwyczajnie nie ma na to miejsca. Im szybciej uzna się ten ważny element rzeczywistości, tym mniej czasu i energii się straci.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Od kiedy zaczęłam żyć bardziej uważnie, zauważyłam, jak trudno jest mi być z uczuciami, takimi jak smutek, niepewność, bezsilność czy zagubienie. Czasem uciekam od nich tak szybko, że orientuję się dopiero po jakimś czasie. Jak to jest, że odrzucam część swojego doświadczenia? Jest słodko, jest i gorzko, ciepło i zimno, ale nie chcę akceptować, że może mi być smutno i wesoło, lekko i ciężko.
Zaczęłam się przyglądać sobie samej w sytuacjach, kiedy doświadczałam takich uczuć. I odkryłam, że głęboko pod tymi uczuciami kryje się negatywna ocena mnie samej. Jak to możliwe? Nie dość, że cierpię żal, smutek, a do tego jeszcze się krytykuję? Przypomniałam sobie takie przekonanie, że większość uczuć jest wywoływanych myślami.
Próbuję więc w takich sytuacjach uchwycić myśli.
Kiedy rano wstaję za późno, czuję niezadowolenie. Udało mi się zauważyć myśl, że powinnam wstać wcześniej, bo trzeba efektywnie wykorzystać dzień i coś robić. Kiedy czuję się nieswojo, bo w mailu ktoś pisze do mnie z pasywną agresją, zauważam, że pojawiają się myśli: nie lubi mnie, nie jestem wystarczająco dobra.
To tylko myśli, a potrafią wykreować moje dobre samopoczucie lub zepsuć dzień!
Choć brzmi to niewiarygodnie, ale to właśnie trudne doświadczenia otwierają drogę powrotu do siebie. Mają w sobie dar transformacji. Jeżeli nie uciekam od nich w natychmiastowe działanie, tłumaczenie lub zagadywanie i potrafię się zatrzymać, by zauważyć, co się dzieje w moich myślach, potem uczuciach, ciele, tym łatwiej mogę dostrzec i połączyć się z moimi potrzebami i tęsknotami serca. A jak uznam i poczuję tęsknotę mojego serca, to wracam do siebie, z miejsca niepewności i niewygody do miejsca spokoju i zrozumienia. W modelu, który zaprezentuję na warsztatach programu ‘Bliżej siebie’ nazywam to „drogą przejścia”.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Jadę na śniadanie wielkanocne do mojej córki. Jestem już spóźniona, ale staram się nie przyspieszać, tylko jadę 50 km/h. Jestem jedyna, wszystkie auta mnie wyprzedzają, a ja mam różne myśli wokół mojego obecnego stylu jazdy.
Od kiedy zaczęłam jeździć wolniej zauważyłam, że światła ustawione są tak, że jadąc z tą prędkością nie muszę zatrzymywać się na czerwonym świetle. W Alei Niepodległości, to standard – ruszamy spod świateł, a kilka samochodów wyskakuje do przodu i oddala się szybko. Kiedy ja tą swoją 50tką dojeżdżam do najbliższych świateł, widzę ich z daleka – stoją i czekają na czerwonym. Jak dojeżdżam, zdejmuję nogę z gazu i kiedy oni znów ruszają gwałtownie, ja przejeżdżam gładko, by na następnym skrzyżowaniu powtórzyć ten sam scenariusz.
Jak to jest, że większość robi coś, co jest nieefektywne, a do tego szkodliwe dla środowiska?. Przypominam sobie, że kiedyś sama tak jeździłam i złościłam się na takich kierowców, jak ja teraz. Pędziłam, denerwowałam się i obrzucałam ich epitetami.
Zauważam, że i teraz, jak mam zdążyć na jakąś godzinę i jest późno, to natychmiast odzywa się we mnie ten imperatyw przyspieszania. Nie jest mi łatwo porzucić stary nawyk i wrócić do 50tki. O co tu chodzi?
Jak zaczynam jechać szybciej, to mi daje poczucie, że coś robię. Często nie zyskuję więcej niż minutę, dwie lub pięć, ale sam fakt, że przyspieszam stwarza poczucie, że zmieniam swoje sprawy na lepsze. Jakby w reakcji na świat, który nie wygląda tak, jak bym chciała, muszę natychmiast coś robić, działać i przeciwdziałać.
A gdyby tak spróbować poddać się i nic specjalnego nie robić? A może okazałoby się, że nic strasznego się nie stało, a my zaskoczeni, jak fajnie jest uwolnić się od przymusu, poczuć wolność?
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Udało się. Po trzech tygodniach niepewności szliśmy do teatru, choć ze względu na załamanie zdrowotne aktora, nie było to pewne do ostatniej chwili. Serce mi zadrżało, jak zobaczyłam go po tych zmaganiach z chorobami. Widziałam, że jest nadal słaby i dużo go kosztuje wypełnianie swojej misji, prawie non stop na deskach przez całe przedstawienie. Przypomniało mi się powiedzenie, że tylko śmierć usprawiedliwia nieobecność aktora, tak ważne jest przybycie na umówione spotkanie z publicznością.
Pojawiły się we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony podziw i szacunek dla jego determinacji, bycia wiernym swoim wartościom i zasadom. Zrozumienie, jak znaczący dla aktora jest spektakl teatralny – niepowtarzalny i poruszający akt tworzenia, dziejący się we wspólnej przestrzeni z widzami.
A jednak, jakaś część we mnie czuła opór. Ciało, udręczone i słabe błagało: zatrzymaj się, zatrzymaj się, a coś silniejszego naciskało: idź, idź. Przypomniało mi to moje własne bolesne doświadczenie z ubiegłego roku, kiedy parłam do przodu nie zważając na sygnały z mojego organizmu, aż tak bardzo osłabłam, że nie mogłam ani normalnie pracować, ani żyć.
Jakoś nie zachwycamy się tym, że ktoś nie daje rady, wycofuje się.
Nie słychać w wiadomościach z uznaniem i szacunkiem o tych, którzy się poddali. Dostrzegamy i nagradzamy przełamywanie siebie, nieustępliwość i przede wszystkim walkę z samym sobą. Walka ze sobą brzmi dla mnie niepokojąco i obco. Gdzie jest miejsce na zrozumienie, łagodność i miłość?
A gdyby tak podążać za tym, co naturalnie się przejawia i prowadzi? Życie jako podróż, z ciekawością i otwartością na to, co się pokaże, nawet jak odbiega od naszych wyobrażeń i założonych celów? Bez ciągłego napięcia i lęku, że będzie inaczej niż powinno, za to w zgodzie z tym, co prawdziwe w nas?
A może to jest bardziej efektywne?
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Z empatią spotykałam się w różnych miejscach, ale to empatia w Zen coachingu zajmuje szczególne miejsce w moim życiu. Ma walor serdeczności, ciepła, głębokiego kontaktu, połączenia i powrotu do siebie. Czy można się nauczyć takiej empatii?
Tradycyjne nauczanie bazuje na wiedzy, umiejętności analizowania i wyciągania wniosków. Kiedy uczę się empatii, to potrzebuję innych jakości. Empatia dotyczy bycia, dlatego od razu zwracam uwagę na tych nauczycieli, którzy preferują doświadczanie i do minimum ograniczają wykłady. Jeszcze bardziej przekonują mnie ci, którzy pomagają uczniom umacniać swoją niezależność i wiarę w siebie w życiu poza warsztatami.
Ale jest coś ważniejszego.
Empatia w Zen coachingu, to nie technika komunikacji, ale głęboki i serdeczny sposób bycia w zwykłym życiu, którego warunkiem jest autentyczny kontakt z tym, co rzeczywiste. Zobaczyć to, co jest prawdziwe i nie uciec – dla większości z nas stanowi potężne wyzwanie, bo bycie z własną niewygodą, cierpieniem lub samotnością bywa przytłaczające. Jak przyznać, że się boję krytycznych myśli na swój temat albo że rozpaczliwie tęsknię za miłością, akceptacją i dużo robię, żeby tego nie czuć?. Ale jak w takim razie być w realnym życiu, skoro nie można się do niego zbliżyć?
Tu jest właśnie miejsce dla nauczyciela empatii. Idealnie, jeżeli sam wcześniej spotkał się z własnym bólem, potrafi go objąć i przyjąć. Ale czasem może to być za trudne również dla niego – jak wówczas towarzyszyć swoim uczniom i ich wspierać? Wystarczy, że zobaczy i uzna tę swoją trudność i nie będzie jej chować za wiedzą czy umiejętnościami, bo najważniejszą kompetencją do uczenia empatii w Zen coachingu jest bycie prawdziwym wobec siebie i innych. Kiedy nauczyciel oferuje jedynie wiedzę i inteligencję, nie daje uczniom szansy doświadczania miłości i empatycznego połączenia. Wówczas pozostaje tylko uczenie się o empatii.
Przerywam pracę i podnoszę się znad komputera, żeby kontynuować sprzątanie łazienki rozpoczęte wczoraj. Uśmiecham się do siebie, bo przypomina mi się mój syn i boje, które z nim staczałam, kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem.
Kiedy patrzyłam, jak sprząta czułam podenerwowanie. Zaczynał, przerywał i wracał do swojego pokoju i komputera. Po jakimś czasie wychodził, trochę sprzątał i znów wracał do siebie. Pamiętam, jak mnie to irytowało i bezsilna nagabywałam go: „Czy nie możesz sprzątnąć tego za jednym razem? Będziesz miał zrobione i z głowy”. Pytałam, ale to był raczej wyrzut, bo uważałam, że powinno się zrobić całość od razu. W ogóle nie wpadłam na to, że mogłabym się zainteresować i zapytać, dlaczego tak robi.
Jak zrezygnowałam z pracy w biurze i zaczęłam pracować w domu, któregoś dnia uświadomiłam sobie z wielkim zdziwieniem, że robię dokładnie tak samo, jak kiedyś mój syn. Wypraktykowałam, że to mnie wspiera, taki płodozmian i różnorodność. Pozwala odpocząć od koncentracji, uwagi skupionej na tylko jednej rzeczy.
I okazało się, że to on był w kontakcie z tym, co wspierające i żywe, a ja owładnięta tym, co „powinno”. Jego intuicja i czucie siebie były skuteczniejsze. Męska intuicja, czy istnieje? Czy może być równie dobra jak kobieca? Wierzę, że mimo różnych zachowań obu płci i wychowania, budowy mózgu itd. w głębi serca jesteśmy tacy sami. W uczuciach, potrzebach i najdonioślejszej tęsknocie połączenia i bliskości. Mężczyźni z Marsa, kobiety z Wenus, to dla mnie tylko błyskotliwe spostrzeżenia tego, co powierzchowne i dzielące, a nie tego, co nas prawdziwie łączy.
Przygotowuję cykl moich własnych warsztatów Zen coachingowych. Od uzyskania certyfikatu Zen coacha przez prawie 3 lata doświadczałam i sprawdzałam, co jest naprawdę moje w Zen coachingu, co jest dla mnie najważniejsze i skutecznie wspiera zmianę jakości mojego bycia. Skupiłam się na dawaniu sesji, ćwiczyłam na treningach, warsztatach i starałam się żyć Zen coachingiem w codziennym życiu. Dotarłam do miejsca, w którym chcę się dzielić Zen coachingiem również na moich warsztatach.
Punktem wyjścia i jednocześnie ramą cyklu jest proces Zen coachingowy, który jest dla mnie sercem Zen coachingu, bo w nim realizuje się najgłębsza ludzka tęsknota – połączenia i bycia sobą. Najpełniej proces ten przebiega na sesji Zen coachingowej, ale na co dzień w życiu też można praktykować jego proste lub bardziej złożone elementy, jak uważne bycie, słuchanie i odpowiadanie z poziomu serca. Wystarczy zacząć od małych kroczków i sprawdzać, czy to pasuje i czy działa.
Właśnie tak od kilku lat zmieniam relacje z moimi bliskimi, znajomymi, ale też z sobą samą. Cieszę się za każdym razem, kiedy uda mi się porzucić mój dawny styl i słucham oraz odpowiadam z empatią, a moja chęć i zaangażowanie wówczas rosną. Nie muszę się poganiać, dyscyplinować czy zmuszać do czegokolwiek. Idzie to naturalnie, swoim tempem. Najważniejsze w tym procesie jest uznanie tego, co jest prawdziwe – nie oszukuję się i staram się dostrzegać, kiedy wpadam do starej koleiny.
Zastanawiałam się nad tytułem warsztatów. Kiedy opowiedziałam byłemu mężowi o mojej pracy nad warsztatami, prosto i jasno przyszło do mnie, że nie chcę główkować, ale dać tytuł z mojego własnego życia: „Być bliżej siebie”. Bo właśnie od ciągłego pytania siebie samej „Jak mogę być bliżej siebie” zaczęłam swoją drogę rozwojową. Dawno temu uświadomiłam sobie, jak bardzo moje szczęście zależy od innych ludzi, jak pragnę od nich akceptacji i miłości. Ze zdziwieniem zauważyłam, że tak naprawdę nie znam się, nie zauważam siebie, ani swoich potrzeb. Nie okazuję sobie serdeczności, zainteresowania, współczucia ani zrozumienia. Zatęskniłam za bliskością ze sobą i zaczęłam jej szukać.
Co mój syn mógłby podarować na gwiazdkę swojej siostrze? Co ich tata mógłby im podarować? Co dzieci mogłyby podarować swojemu tacie? Co chwilę z mojej głowy wyskakują nowe pomysły i dzielę się nimi z bliskimi. Zauważam, z jaką łatwością do mnie przychodzą i jak mi się podobają. Chwilę się zatrzymuję, żeby się temu przyjrzeć.
Myślę o swoim obecnym stylu i jakości życia. Nie gonię, nie załatwiam kilkunastu spraw dziennie, nie tracę czasu ani energii na rzeczy, w których nie widzę sensu ani pożytku. Od kiedy uwolniłam się od przymusu robienia tego, co nie jest ze mną zgodne, czuję więcej swobody i lekkości.
Przypominam sobie, jak mój szef wręczył mi wreszcie dokument na moje nowe eksperckie stanowisko i po 7 miesiącach czekania przestałam kierować departamentem. Kiedy to się stało, wystarczyły 3 dni, żebym wymyśliła rozwiązanie, którego nowatorstwo mnie samą zaskoczyło a szefa przestraszyło. Miałam poczucie, jakbym wypłynęła na ocean i miała dostęp do jakiejś nieograniczonej kreatywności. Praca szła mi lekko jak zabawa, a kolejne szczegóły rozwiązania przychodziły bez wysiłku. Czułam nie tylko sens i wartość tego, co robiłam, ale też radość i spontaniczność.
Potem, jak przymierzałam się do odejścia z etatu, to wiedziałam jedynie, że nie będę pracować w korporacji. Kiedy pojawiał się lęk przed zmianą, miałam pustkę w głowie i nie widziałam, dokąd odejść. Ale w chwilach, kiedy udawało mi się połączyć z optymizmem, zawsze pojawiały się nowe pomysły, o których wcześniej nawet nie pomyślałam. Jakby otwierały się drzwiczki i wypuszczały je na wolność.
Korespondowałam z córką na temat naszych wspólnych planów na następny dzień. Nasze oddzielne pomysły, co i jak mogłybyśmy zrobić razem nie od razu się spotkały. Jeszcze raz rzuciłam okiem na jej email i przez chwilę sądziłam, że to mój, bo oba były zakończone identycznym pytaniem: „Co o tym sądzisz?”. Kiedy to zobaczyłam, poczułam wzruszenie i radość. Uwielbiam taki rodzaj kontaktu, gdzie jest elastyczność i przestrzeń dla drugiej osoby! Że można rozmawiać, słyszeć się wzajemnie i szukać tego, co wspólne. Jest przepływ, połączenie i spokój. Też rodzaj zabawy, tańca. I mogłam doświadczyć tego z moją córką!
Przypomniałam sobie, jak całkiem niedawno zaproponowałam znajomej parę zmian, które moim zdaniem mogły być pożyteczne w naszym wspólnym przedsięwzięciu i email zakończyłam tym samym pytaniem: „Co o tym sądzisz?”. Nie doczekałam się odpowiedzi, tylko zobaczyłam, że część z propozycji została wdrożona w życie, a część nie. Nie wiedziałam, z jakiego powodu. Czy niewystarczająco zrozumiale powiedziałam, o co mi chodzi, czy może z jakichś powodów część z nich nie pasowało jej, a może jeszcze coś innego. Nie miałam okazji się dowiedzieć, czułam dezorientację i smutek.
Jak ja to dobrze znam. Przez większość swojego życia tak działałam. Brałam całą odpowiedzialność na siebie i nie pytając nikogo o zdanie starałam się z całych sił, żeby zapewnić innym to, co najlepsze według mojego najgłębszego przekonania. Ogromny wysiłek, napięcie i frustracja, że efekt nie jest taki, jak się spodziewałam. Nie towarzyszyło temu poczucie bycia razem, tylko ograniczenia i samotności.
Kiedy teraz mam jakiś pomysł na wspólne plany, bycie, robienie, to najpierw pytam, jak druga strona odbiera mój punkt widzenia i moje zamiary, co o tym sądzi. Jest we mnie ciekawość i gotowość, żeby usłyszeć „nie” dla mojej propozycji. Za tym „nie” kryje się zawsze jakieś „tak” dla potrzeb tej drugiej strony, które chcę usłyszeć, zrozumieć i uszanować. Ale nie dowiem się tego, jeżeli nie zapytam.
Na ostatnim warsztacie focusingowym z Claudem Missiaen pracowałam w gronie psychoterapeutów, którzy choć wprowadzają nowinki do swojej pracy, są mocno osadzeni w wiedzy naukowej i trzymają się swoich podstaw. Claude zaproponował ćwiczenia, w których punktem wyjścia były nasze osobiste doświadczenia, realne trudności i blokady. Wykorzystywaliśmy w nich focusingową technikę pracy z ciałem i kierowanie do niego uwagi pełnej ciekawości i empatii. Dokładnie tak, jak pracuję w procesie zen coachingowym z klientami. Praktyka na warsztatach przyniosła mi głębokie przeżycia duchowe - połączenia, zaufania i współczucia.
Uświadomiłam sobie wówczas, jak bardzo odpowiada mi taki sposób praktykowania duchowości, kiedy punktem wyjścia jest moja rzeczywista sytuacja życiowa lub to, czego sama doświadczam w bieżącej chwili. A proces zen coachingowy otwiera na duchową podróż poprzez przyzwalanie bez osądzania na to, co się przejawia w „tu i teraz”: odczuć z ciała, myśli, uczuć, wyobrażeń i doznań.
Natomiast takie zaproszenie do przeżycia duchowego, które polega na tworzeniu przestrzeni, w której ma zadziałać magia słów lub rytuału albo czyjaś charyzma nie zachęca mnie, a raczej wywołuje opór.
Znajoma dzieliła się ze mną swoimi bolesnymi wspomnieniami. Mówiła przez łzy: „Koleżanka mi mówiła, że ja już dawno powinnam sobie wybaczyć”. Widziałam jej cierpienie i miałam dla niej współczucie, ale słowa o wybaczaniu wywołały we mnie opór. Żeby wybaczyć, trzeba najpierw ocenić i uznać swoje lub cudze działanie za złe, niewłaściwe. A później z poziomu własnej krzywdy lub poczucia winy coś unieważnić, umniejszyć? Jakoś to do mnie nie przemawia. Ocenianie, unieważnianie czy umniejszanie zawsze kojarzy mi się z kwestionowaniem tego, co żywe i prawdziwe.
Kiedyś, jak czułam ból lub niewygodę natychmiast musiałam znaleźć winnego. Krytykowałam i rzucałam oskarżenia: „Jesteś taki …”, „Jak mogłeś mi to zrobić”, „W ogóle ci nie zależy”. Uderzałam tymi ocenami ze złością, ale pomagało tylko na chwilę, przez sekundę, może dwie. A potem nadal czułam się źle, jak w potrzasku. Po latach zrozumiałam, że potrzebowałam tylko uznania mojego własnego cierpienia. Uznania, czyli niezaprzeczania i niebagatelizowania. Zamiast uciekania w pracę, tłumaczenia, działania lub obwinianie wystarczyło zatrzymać się i przyznać ze współczuciem: „widzę, jak cierpisz, jakie to dla ciebie trudne”. Danie uwagi w taki właśnie sposób ukoiło mój ból, przyniosło ulgę i uwolniło. Pomogło mi też zrozumieć sytuację i potrzeby, również tej drugiej strony. Jakby nawyk obwiniania trzymał mnie w żelaznym uścisku, zabierał wolność, jasność widzenia i oddzielał od życia.
Tak samo jest z poczuciem winy. Bardzo długo obwiniałam siebie, że dla swoich dzieci byłam zbyt wymagająca, kontrolująca, niesłuchająca i skupiona tylko na tym, co i jak powinno być. Dopiero, kiedy poczułam współczucie dla siebie żyjącej w oddzieleniu i samotności, mogłam dostrzec cierpienie moich dzieci i otworzyć moje serce na współczucie dla nich.
Na nartach nauczyłam się jeździć już po 40tce. Nie nabrałam takiej swobody, jak na łyżwach, na których jeżdżę od dzieciństwa. Zawsze mi towarzyszy jakaś niepewność w ciele, choć jednocześnie odczuwam wielką frajdę. Podczas mojego drugiego sezonu narciarskiego znajomy zaproponował, żebym zjechała czarną trasą. Potraktowałam to jako żart, bo swobodnie jeździłam tylko po niebieskich, a po czerwonych już z lekkim napięciem. Jednak on powiedział: „Jeżeli zjedziesz po czarnej, to nabierzesz pewności siebie. Jeśli kiedykolwiek napotkasz czarną, to nie spanikujesz, bo będziesz wiedziała, że dasz radę”.
Pamiętam ten moment, kiedy stanęłam na szczycie zjazdu i patrzyłam na maleńką sylwetkę znajomego czekającego na dole. Przede mną otwierała się niewyobrażalna otchłań i czułam lęk. Ale jednocześnie też zaufanie, które mnie zachęcało do spróbowania. Pamiętam, że kiedy odepchnęłam się kijkami i zaczęłam zjeżdżać czułam już tylko zaufanie do ciała i ogarniające mnie przekonanie, że będzie dobrze. Po tym doświadczeniu było tak, jak on powiedział. Od razu na czerwonych zaczęłam czuć się swobodniej, a czarnymi potrafiłam zjechać, choć bez entuzjazmu.
Przypomniałam sobie tę historię, kiedy świętowałam wygraną Agnieszki Radwańskiej w Singapurze w turnieju mistrzyń - ośmiu tenisistek z najlepszymi wynikami na świecie w kończącym się sezonie. Ostatnie 3 mecze były absolutnie wyjątkowe. Agnieszka zachwycała finezyjnymi zagraniami, walecznością i skutecznością. Szczególnie w 1 secie w meczu z Petrą Kvitovą miałam poczucie, że jest w idealnej harmonii, w pełni zaufania i swoich sił. W komentarzach przypomniano karierę Amelie Mauresmo, która dopiero po wygraniu turnieju mistrzyń zdobyła swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy, który jest wciąż wielkim marzeniem Agnieszki.
Mocno wierzę, że teraz na korcie będzie łatwiej Agnieszce połączyć się z zaufaniem, swobodą, radością i swoim niezwykłym talentem.
Niedawno dowiedziałam się, że moja bliska znajoma przeżyła trudny czas zagubienia i smutku. Pojawił się w niej lęk, że straciła poczucie zakotwiczenia w życiu i bycia sobą. Nie podzieliła się tym wcześniej i sama próbowała radzić sobie z przytłaczającym doświadczeniem.
Natychmiast przypomniało mi to moje własne przeżycia. Też byłam sama. Tak zawsze funkcjonowałam i reagowałam na trudności życiowe. Przeszkody zawsze mnie mobilizowały do wysiłku i wzmagały moją wytrzymałość. Nie poddawałam się, nie skarżyłam, ani nie prosiłam o pomoc. Moi bliscy i znajomi znali mnie taką od lat i są przyzwyczajeni, że to ja jestem opoką i spokojem, biorę odpowiedzialność za innych i wspieram. Ja słaba, potrzebująca pomocy i współczucia nie jestem znana, ani uznana w moich kręgach.
Gdy radość życia gaśnie powoli, trudno jest dostrzec, że dzieje się coś złego. To nie jest oczywiste, jak złamanie nogi czy pobyt w szpitalu.
Bo im bardziej dolegliwości odsuwały mnie od życia, tym bardziej desperacko walczyłam o normalność i bycie w nim tak, jak dotychczas. Oddychałam, mówiłam, chodziłam, dawałam sesje, gotowałam sobie posiłki. Nawet mówiłam o tym, jak mi jest trudno, ale kto mógł to naprawdę usłyszeć, skoro zawsze sama świetnie dawałam sobie radę ze wszystkim? I jak można pomóc, co wówczas zrobić?
Pomoc przyszła w nieoczekiwany sposób. Masażystka, do której przyszłam w czerwcu i podzieliłam się swoimi kłopotami, powiedziała krótko: „Damy radę”. Była w jej głosie pewność siebie, zaangażowanie i magiczne „my”. Wróciłam do domu w zupełnie innym nastroju. Usiadłam na kanapie i wyraźnie czułam w ciele ożywienie i lekkość. Pierwszy raz od wielu miesięcy byłam w kontakcie z optymizmem i nadzieją.
Masaż czasem przynosił poprawę, a czasem nie, ale dzięki niemu mogłam zacząć ćwiczyć i uruchamiać ciało. A proces powrotu do życia zaczął się od jej prostych słów i poczucia, że nie jestem sama.
Na początku listopada domknie się ten rok pełen wyzwań, zaskoczeń, cierpienia i lęku. Doprowadził mnie do miejsca, w którym nigdy wcześniej nie byłam. Kiedy wydobyłam się z najgorszego, w spokoju mogłam spojrzeć na to, co się wydarzyło.
Zaczęło się od telefonu w środku nocy od mojej siostry, że coś się dzieje złego z Mamą i wiezie ją do szpitala. Pojechałam do Olsztyna, ogarniałam sprawy życiowe Mamy i kosztowało mnie to niewiarygodnie dużo wysiłku. Miałam poczucie jakby otaczała mnie niewidzialna wata, jakiś opór, który osłabiał lub niweczył efekt tego, co robiłam. Czułam się wyczerpana i samotna.
Jeszcze tam będąc usłyszałam od sióstr mojej Mamy, że jej bolesna historia życia to nieprawda. Moja Mama uratowała je przed sierocińcem i opiekowała się nimi przez lata pracując na dwóch etatach, odkładając na później założenie własnej rodziny i kształcenie się. Ta część jej życia została teraz przez jej najbliższych wyparta i pozbawiona znaczenia. Bardzo to przeżyłam.
Kiedy wróciłam do domu, moja córka wyjechała na 6 miesięcy za granicę. Cieszyłam się, że realizuje swoje marzenia, ale dopiero po jakimś czasie zorientowałam, jak bardzo tęskniłam za serdecznym kontaktem z nią, uważnym słuchaniem i zrozumieniem.
Niedługo po tym moja znajoma, z którą 2 lata pracowałam nad projektem, nagle wycofała się. Zrozumiałam jej decyzję i nie miałam żalu, ale zostałam sama z dużym tematem przekraczającym możliwości jednej osoby. Próbowałam się nie poddawać i rzuciłam na pracę ze zdwojoną siłą.
Po kilku tygodniach zaczęły się poważne problemy zdrowotne. Po kolei plecy, nogi, ramiona, na końcu nadgarstki najpierw bolały, potem osłabły tak, że nie mogłam już ani dłużej siedzieć ani pracować na komputerze. Przestraszyłam się, bo nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Cokolwiek robiłam, żeby sobie pomóc, było jeszcze gorzej.
Dostrzegałam, jak powoli byłam coraz dalej od tego, co było moim życiem. Rezygnowałam ze sportu, ruchu, wyjść z domu, spotkań z ludźmi z lęku, że mi się pogorszy. Nie mogłam pracować nad projektem, tak jak dawniej robić zakupów, sprzątać mieszkania, jeździć autem. Traciłam swobodę, oczywistą jakość mojego życia i każdego dnia, w każdej chwili musiałam być czujna, żeby w tysiącu codziennych czynności nie popełnić błędu. A jakikolwiek dodatkowy stres natychmiast pogarszał ten stan. Nikomu nie udawało się mi pomóc. Kurczyłam się w bezsilności i niepokoju. Pamiętam moment, że poczułam się już tak zmęczona i udręczona, że przyszła myśl „mam już dość życia, nie dam rady”. Przestraszyłam się, bo była tak niepodobna do mnie, jakbym nie była sobą.
Dziś mam poczucie, że zbliżyłam się do jakiegoś groźnego i ponurego miejsca, granicy tego, co żywe. Nie dałam się temu całkowicie przytłoczyć, nie przeszłam na tamtą stronę. Cierpiałam i bałam się, ale jednocześnie widziałam to, co się dzieje i na tyle na ile umiałam, byłam z tym w kontakcie. Świadomość była jak cienka, ale mocna niteczka łącząca mnie życiem.
Wróciłam do domu z wyraźną myślą w głowie: „nigdy nie poleciłabym tego lekarza mojej córce”. Następnego dnia rano już czułam zmieszanie, pojawiła się złość i bezsilność. Jakbym odzyskiwała świadomość i kontakt ze sobą. Przypominałam sobie, jak się zachowywał i nie mogłam znaleźć ani jednej rzeczy, która by mi odpowiadała. Bezceremonialnie mówił mi na „ty”, sypał sprośnymi dowcipami i chwalił się, że w odróżnieniu od innych ginekologów on tworzy luźną atmosferę. Opowiadał o swoim życiu osobistym, komentował moje życie seksualne i naśmiewał się z innych pacjentek. Widziałam wyraźnie, że cieszyło go wykorzystywanie swojej uprzywilejowanej pozycji. Nie mogłam uwierzyć, że poddałam się temu i nie zaprotestowałam.
Czułam się zbita z tropu, bo przed wizytą zajrzałam na portal oceniający lekarzy i zobaczyłam, że wśród 37 pacjentek aż 35 dało mu wysokie oceny. Dopiero po wizycie przeczytałam komentarze. Te 2 kobiety zdecydowanie i jednoznacznie skrytykowały jego niestosowne i chamskie zachowanie. A wśród opinii tych 35 zadowolonych znalazłam też takie stwierdzenia, że luźny sposób bycia tego ginekologa na pewno nie będzie się podobać „kobietom przewrażliwionym na swoim punkcie”. Dlaczego tego wcześniej nie przeczytałam!?
Co to znaczy „kobiety przewrażliwione na swoim punkcie”? To brzmi, jakby autorka podejrzewała, że jego styl może się nie podobać z powodu nadmiernych i nieuzasadnionych oczekiwań. Przypomniałam sobie wtedy badania pokazujące, że jest zaskakująco wysoki odsetek Polek zadowolonych ze swojego życia seksualnego. Trochę mnie to dziwiło, ale ekspert seksuolog wytłumaczył, że w tej sferze Polki mają małe oczekiwania. I dodał, że nie warto się tym martwić, bo jak się ma małe wymagania, to łatwiej być zadowolonym ze wszystkiego. Czy rzeczywiście nie warto się tym martwić?
W lesie na spacerze mijałam sporo przechodniów. Normalnie uciekają wzrokiem na boki, ale tym razem prawie każda z mijanych osób przypatrywała mi się z daleka. O co chodziło? Miałam na głowie czapkę, a było lato.
Noszę ją od niedawna, gdy wieje mocny wiatr lub jest ostre i chłodne powietrze lub kiedy wchodzę w czasie upałów do sklepu z klimatyzacją. Gdy większości jest wystarczająco ciepło i komfortowo, ja ubieram się cieplej, żeby zapobiec niepożądanej reakcji moich zatok, oskrzeli, też kręgosłupa. Coraz bardziej mi doskwiera ta wyjątkowa nadreaktywność na chłód. Jak dotąd nikt nie może na to poradzić i rzadko kto może zrozumieć.
Z daleka widzę ten wpatrzony we mnie wzrok. To nie jest zwykłe spojrzenie, które rzuca się na przechodzącą osobę, ale mocno przyśrubowane do mnie do ostatniej chwili. Czasem pada jakiś komentarz, żartobliwe lub ironiczne pytanie. Choć powoli się do tego przyzwyczajam, nie jest to przyjemne. Czuję zmieszanie i niewygodę.
Co w tym dostrzegam? Jakiś lęk, niepewność? Kim jest, że nosi czapkę, skoro nikt nie nosi czapki? Przecież nie nosi się czapki latem. Dlaczego ubiera się inaczej niż inni? Jest artystką, dziwolągiem, prowokatorem? A może niespełna rozumu, chora? A może obca? O co tu chodzi? Chyba żadna hipoteza po zlustrowaniu mnie nie znajduje potwierdzenia, bo ten niepewny i przyklejony wzrok towarzyszy mi do samego końca.
A gdybym zamiast czapki miała na głowie chustę i była innego koloru skóry?
Rozmawiałyśmy i w pewnej chwili okazało się, że moja bliska znajoma jest zwolenniczką tej partii. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Odbieram tę partię bardzo źle nie tylko ze względu na program, ale przede wszystkim sposób, w jaki odnoszą się do ludzi i komunikują swoją prawdę. Jeżeli myślisz inaczej, to jesteś wrogiem, którego trzeba wyeliminować albo reedukować. Kiedy coś nie jest zgodne z ich oczekiwaniami, pojawiają się oskarżenia, wyzwiska, obrażanie. Osobie, która robi inaczej niż powinna, przypisuje się najgorsze intencje, a język używany do tego jest agresywny i pogardliwy. Cały czas podsycają w ludziach lęk i niepewność.
Czułam zmieszanie, rozłączenie i niechęć. Mój żołądek był ściśnięty. Jak to możliwe? - pojawiły się natychmiast myśli. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś mi bliski może popierać taką organizację. W tym zagubieniu, jak koło ratunkowe nagle pojawiła się we mnie ciekawość. Intuicyjnie podążyłam za nią i zapytałam: „Co jest takiego atrakcyjnego w tej partii, co Ci się w niej podoba?”. Miałam poczucie, że samo zadanie tego prostego pytania wprowadziło trochę luzu i przestrzeni. Jakby myśli zaciskały mnie, a pytanie uwolniło.
Cieszę się, że chciała mi o tym powiedzieć, a ja naprawdę chciałam ją usłyszeć. Okazało się, że jest jeden aspekt ich programu, który dla mnie jest nieznaczący, a dla mojej znajomej bardzo ważny. Na tym jest skupiona i to wystarcza. W jednej chwili miałam pokusę, żeby zacząć „Ale przecież..”. Wejść w dyskusję, przekonywać. A w następnej już wiedziałam, że nie chcę tego robić. Im bardziej wsłuchiwałam się i dostrzegałam, jak ważne to jest dla niej, tym łatwiej przychodziło mi zrozumieć i przyjąć jej prawdę. Chociaż nadal nie podzielałam jej politycznych sympatii, to wysłuchanie jej pomogło mi być bliżej, rozpuściło opór, który się we mnie pojawił. Poczułam akceptację i połączenie. Spokój.
Był błyskotliwy, dowcipny i pracowity. Uwodził i zachwycał swoim stylem pełnym swobody i pewności siebie. Większość moich kolegów uważała go za najlepszego managera, jakiego kiedykolwiek spotkali. Ja jednak po dwóch miesiącach współpracy czułam zniechęcenie. W relacji z szefem brakowało mi partnerstwa.
Czy jest możliwe partnerstwo między podwładnym i przełożonym? Co jest dla mnie istotą partnerstwa? Ten temat wracał do mnie później, również w pracy nad prywatnymi projektami. Dało mi to okazje do badania, co jest dla mnie ważne.
Pierwsza rzecz, która przychodzi do mnie to równość. Równość nie w tym sensie, że każdy wnosi po równo i tak samo. Raczej tyle, na ile się umawia i ile może. Jeżeli fundamentem partnerskiej współpracy jest uszanowanie i uznanie tego, co jest możliwe dla każdej ze stron, to każdy z partnerów jest wystarczająco cenny, ważny i przez to równy.
Z równością łączy się dla mnie szczerość i zaufanie. Mówienie partnerowi w otwarty sposób o tym, co jest ważne we wspólnej pracy, a szczególnie o niewygodach, intencjach i prawdziwych celach. Słuchanie i szacunek dla prawdy swojej i partnera, jakakolwiek by ona nie była. Tak jak zaangażowanie i odpowiedzialność, która dotyczy nie tylko pracy, ale też własnych uczuć i potrzeb. Jeżeli coś mi nie pasuje lub irytuje, mówię o tym z poziomu troski o siebie i partnera, a nie oskarżania i obwiniania.
Jest coś, co potrafi zatruć każdą współpracę - traktowanie jej jako pola walki o poczucie własnej wartości. Jeżeli tak się dzieje, to cały czas jest włączone ocenianie i porównywanie. Jeżeli do tego partner jest w czymś bardziej doświadczony, biegły i swobodny, to trudno wówczas być w kontakcie z radością, kreatywnością i rozwojem.
Ta równość jest dla mnie w partnerstwie i naturalna i bezcenna. Być może dlatego, kiedy szef zaskoczony moją otwartością skrytykował mnie: „Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. Tak, jesteśmy inni”, ja odpowiedziałam bez namysłu, prosto z serca: „To dobrze. Dzięki temu możemy wzbogacać nasze życie”.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Nie byłam pewna, czy pójść na tańce. Miał grać zespół, ale czułam zmęczenie po zabiegach i nie bardzo sobie wyobrażałam, jak mogłabym się dobrze bawić w sanatorium. Usiadłyśmy ze znajomą na kanapie w hallu słuchając dobiegającej muzyki i utknęłyśmy w naszych wątpliwościach. Iść, czy nie iść. Znalazła nas tam Ziuta z Nowego Sącza poznana na gimnastyce. Widziała nasze wahanie, ale nie naciskała, tylko co jakiś czas łagodnie powtarzała: „chodźmy”. W końcu wyłuskałyśmy po 7 zł i na sali zobaczyłyśmy zespół składający się głównie z jednego śpiewającego artysty, drugi czasem dołączał na gitarze. Nawet nie wiem, skąd się brała muzyka.
Wyszłam na parkiet i poczułam, jak bardzo tęskniłam za tańcem. Zanurzyłam się w pełni w ruchu, rytmie i czuciu swojego ciała. Przychodziłam do stolika tylko na przerwy. Miałam wielką chęć na zabawę. Nie przeszkadzało mi, że muzyka była nie z mojej bajki, brakowało panów do tańca i nawet, jak grali tango lub wolne kawałki, tańczyłam sama lub z innymi kuracjuszkami. Byłam w pełni radości, zabawy i beztroski.
A kiedy na moja prośbę zagrali „Konika na biegunach” Urszuli, naprawdę poczułam power. Ostry rockowy początek wyzwolił we mnie nieoczekiwane rezerwy energii. Skakałam, jakbym miała o połowę lat mniej i nawet przemknęła mi zdziwiona myśl, skąd we mnie takie siły.
Kiedy wróciłyśmy do pokoju, znajoma padła na łóżko, a ja podekscytowana gadałam do niej jak najęta. Powoli uświadamiałam sobie, jak bardzo byłam oddzielona od energii i soczystości życia. Jak ból i osamotnienie w ostatnich miesiącach skurczyły i zacisnęły moje ciało i jak chętnie teraz połączyłam się ze źródłem życia.
Ostatniego dnia, kiedy szłam przez korytarze zakładu przyrodoleczniczego, rozpoznawałam i witałam się z połową mijanych osób. Ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że pamiętam ich krótkie historie opowiadane w czasie 2 tygodniowego pobytu, kiedy czekaliśmy razem na zabiegi.
Co sprawiło, że zachowałam w pamięci to, co powiedziało mi prawie 20 kuracjuszy przypadkiem spotkanych w sanatorium? O dzieciach, które tak były zniechęcone pracą w polu, że postanowiły wyjechać, jak dorosną i teraz są za oceanem. O niezadowoleniu, że skóra po kąpieli siarkowej nie pachnie siarką. O dojeżdżaniu codziennie do sanatorium, bo w pobliskim hoteliku było za gorąco. O nie zgadzaniu się przez 10 lat na operację kolana. O zachwycie kąpielami borowinowymi.
Uświadomiłam sobie, jak żywe i prawdziwe były te historie. Ci ludzie opowiadali mi o tym, co ich bezpośrednio dotyczyło. Z czego byli niezadowoleni, co ich męczyło, ale też co im się podobało. Dzielili się ze mną kawałkiem swojego życia i tego, jak się w nim czuli.
Przypomniałam sobie, jak wiele lat temu uczestniczyłam w cotygodniowych spotkaniach grupy terapeutycznej. Każdy mógł wnosić swoje sprawy na forum grupy. Po jakimś czasie zauważyłam, że moje historie były inne. Krótkie, zwięzłe i suche. Jakbym relacjonowała moje życie z oddali. Odruchowo przetwarzałam wszystko, co przydarzało mi się w życiu. Analizowanie, tłumaczenie, ocenianie, a na koniec wnioski. Długi umysłowy proces oddalający od uczuć i tego, co rzeczywiste.
Teraz męczy mnie, kiedy na towarzyskim gruncie ktoś opowiada takie przetworzone historie. Czasem się wkręcam w dyskusję, najczęściej jednak odsuwam się, bo nie czuję przepływu i życia. Najbardziej lubię, gdy ktoś mówi prosto z serca, co go spotkało i jak się z tym czuje. Tak jak kobieta, która dzieliła się swoim niepokojem, bo przy najmniejszym ruchu cierpiała na tak mocny ból szyi, że nie wiedziała, jak da radę przejechać 130 km, żeby wrócić do domu.
Mieliśmy razem rozwieszać ogłoszenia na osiedlu i zobaczyłam, że mój znajomy był zdenerwowany. Kiedy powiedziałam, że też czuję się zestresowana, zdziwił się. Ty zestresowana? - zapytał z niedowierzaniem i ulgą.
Wieczorem rozmawiałam przez Internet ze znajomą, z którą nie widziałam się cały rok. Podzieliłam się z nią tym, co było dla mnie najtrudniejsze w tym czasie. Mówiłam o moich ogromnych wysiłkach i niemocy przebicia się przez mur izolacji przy organizowaniu pomocy Mamie, poczuciu osamotnienia, cierpienia w chorobie i utracie nadziei, a moja znajoma nie mogła się nadziwić. Jak to możliwe, żeby mnie to spotkało, skoro mam te wszystkie narzędzia rozwojowe i metody?
Następnego dnia podzieliłam się z Córką tym, co było we mnie żywe. Jechałyśmy autem, a ja mimo że prowadziłam nie mogłam przestać płakać. Córka powiedziała, że nie zdawała sobie sprawy, że tak u mnie jest. Myślała, że mam wszystko poukładane.
To mnie zatrzymało. Co jest dla mnie rozwojem? Czy to, że nie doświadczam bólu, osamotnienia, tęsknoty za miłością i swobodą? Że coś więcej wiem lub potrafię coś trafnie objaśnić? Rozwój osobisty ma dla mnie wartość, gdy mogę doświadczać w nim autentyczności. Mogę zauważać i nazywać to, co jest realne w moim życiu i nie tracić energii na zaprzeczanie lub udowadnianie sobie czegoś.
Zdarza się, że nadal osądzam, krytykuję, nie słucham empatycznie i działam poprzez „powinnam”. Bywa, że czuję się samotna, zagubiona i zalękniona, towarzyszy mi cierpienie. Czasem całkiem tracę kontakt ze sobą, szczególnie jak pojawia się trudne doświadczenie, na które reaguję odruchowo.
Moja zmiana osobista polega nie na tym, że pozbyłam się tego, co niefajne lub niemiłe, ale że mogę to wszystko zobaczyć, uznać i o tym powiedzieć. Znaleźć przestrzeń, żeby z tym być nawet, jeżeli uświadamiam to sobie dopiero po dwóch godzinach, dniach czy miesiącach. Kiedy tego nie oceniam, nie przewalczam, nie przepracowuję, tylko przyjmuję, to doświadczam akceptacji, współczucia, bliskości i jestem sobą. Dlatego nie bronię się przed zobaczeniem swojej prawdy, ale jej szukam.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moje dzieci są moimi nauczycielami. Kiedyś przeczytałam takie zdanie i nie rozumiałam, o co chodzi. Dziś mogę powiedzieć, że jestem bardzo wdzięczna swoim Dzieciom za ich wkład w mój rozwój i uczenie się nowych rzeczy.
Zmieniam swoje życie w sposób, który najbardziej mi pasuje i najlepiej się sprawdza. Polega na otwieraniu się na doświadczanie, poruszenia serca, uczucia, również trudne. Od samego początku Córka wspiera mnie w nauce empatycznej komunikacji. Kiedy zaczęłam inaczej jej słuchać, ona zaczęła inaczej odpowiadać. Pojawiło się więcej zaufania i otwartości. Bardzo to mnie wzruszało i jednocześnie zachęcało. Syn daje swój wkład w trochę inny sposób. Dostarcza mi wyzwań, a jego sposób bycia czasem wywołuje we mnie opór i trudność.
Często wplata w swoje wypowiedzi skrajne opinie, epitety, bardzo ostre oceny. Kiedy słyszałam jego krytyczne uwagi i sądy zawsze protestowałam i nalegałam, żeby zmienił język na mniej agresywny. W efekcie rozmowa się urywała. Tak to przebiegało aż do pewnego dnia, w którym opowiedziałam historię o zgwałconej dziewczynie i szokującym potraktowaniu jej przez policję. Mój Syn zareagował na to w dosadnych i bardzo ostrych słowach. A ja wówczas doznałam olśnienia. Poczułam, jak bardzo jego serce jest poruszone tą historią. Pierwszy raz dotarło do mnie, że w ten sposób wyraża siebie i swoją prawdę używając języka, który jest mu najbliższy. W sposób, który jest jego i wcale nie musi mi się podobać. Jak skupiałam się na sposobie wypowiedzi, to stawałam się głucha na głos jego serca.
Od czasu tamtej rozmowy jest mi coraz łatwiej przyjmować agresywne i krytyczne wypowiedzi innych ludzi. Nie przywiązuję już takiej wagi do formy, ale raczej staram się usłyszeć to wołanie serca o miłość, wolność, spokój czy zaufanie ukryte pod agresją.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Jakiś czas temu spotkałam się ze swoim byłym bliskim znajomym. Po półtorej godziny rozmowy zorientowałam się, że cały czas opowiada o swojej pracy, życiu osobistym, wyzwaniach, problemach, ale nie wykazuje żadnego zainteresowania tym, co może być dla mnie ważne. O nic mnie nie pyta.
Przypomniałam sobie, jak niedawno miałam okazję poznać znajomą mojej Mamy. Znają się kilka lat, widują w tygodniu. Ale to w czasie godzinnej rozmowy ze mną powiedziała więcej o sobie niż przez te kilka lat znajomości. Dlaczego? Bo wykazywałam zainteresowanie i zadawałam jej pytania. W mojej rodzinie obowiązuje zasada, że nie należy pytać, bo jak ktoś chce, to sam powie o sobie. Ale często ten ktoś nie mówi o sobie, bo nie jest pytany. Błędne koło.
O co pytam? Kiedy kogoś nie znam, pytam bardziej o fakty: skąd jesteś, czym się zajmujesz itp. Kiedy słyszę odpowiedź, mogę zgadywać, ale mogę też nadal pytać. Zamiast „Mieszkasz w Toskanii. Wspaniale!” mówię wtedy „Mieszkasz w Toskanii. Jak Ci się tam żyje?”. Właśnie te otwarte pytania lubię najbardziej: „Jak to odbierasz”, „Jak to jest dla ciebie” są dla mnie siostrami podstawowego pytania zen coachingowego „Co się dzieje teraz”. Mimo to wciąż zdarza mi się zgadywać, szczególnie jak pojawia się nerwowość i pośpiech. W ubiegłym tygodniu spotkałam starego znajomego, który przechodzi teraz ogromną zmianę zawodową. Bardzo byłam ciekawa nie tego, co myśli lub robi, ale jak to przyjmuje. Żałowałam, że nie mogłam mu zadać tego ważnego pytania.
Kiedy zgaduję lub wyobrażam sobie na temat jakiejś osoby, to jakby ją pomijam, umniejszam jej istnienie i przestaję ją widzieć. Zajmuję jej przestrzeń i w swoim umyśle tworzę jej nierealny wizerunek. Co myśli, czego potrzebuje, co lubi, czego się boi. Najtrudniej jest w stałych związkach, gdzie wszystko jest oczywiste – jeżeli przestanę pytać, tylko wybiorę swoje wyobrażenia, godzę się na obcowanie nie z żywym człowiekiem, ale jego obrazem wyprodukowanym i utrwalonym w mojej głowie. Trudno wówczas o bliskość i zrozumienie. Trudno o kontakt z tym, co prawdziwe.
Wielokrotnie bywałam w sytuacjach, kiedy ktoś pytał mnie o zen coaching. Jak to działa, na czym polega i czym się wyróżnia. Bardzo trudno odpowiedzieć, bo dla mnie sensem i istotą zen coachingu jest doświadczanie siebie. Jest to rzadko dostępne w codziennym życiu. Nie dlatego, że to są jakieś czary mary, ezoteryka tylko dla wtajemniczonych. Dlatego, że od czasów dzieciństwa tracimy naturalny kontakt ze sobą i zaufanie do nas samych. Staramy się raczej sprostać oczekiwaniom formułowanym przez zewnętrzne autorytety (rodzice, nauczyciele, modele „jak powinno się żyć”, „jak zapewnić sobie szczęście”) niż posłuchać samych siebie.
W ostatnich miesiącach w centrum mojej uwagi jest zdrowie. Kręgosłup boli mnie prawie bez przerwy, choć próbuję kolejnych rehabilitacji. Czynnikiem, który zaostrza dolegliwości jest chłód. Jeżeli jest odrobinę za zimno dla moich pleców – kończy się to zaciśnięciem mięśni, podrażnieniem nerwów i bólem. Po kilku dniach wyciszenia i nadziei, chwila nieuwagi i znów wszystko wraca. Kulminacją był incydent w maju, kiedy praktycznie ból mnie sparaliżował. Wspominam to, jako traumę.
Stopniowo uświadomiłam sobie, że najbezpieczniejszym dla mnie miejscem stało się moje mieszkanie. Zauważam, jakie to dla mnie trudne – prowadzi do ograniczania swobody i kontaktów z ludźmi. Wniosłam ten temat na ostatniej sesji zen coachingowej, którą otrzymałam jako klientka.
I tu zaskoczenie – znów zobaczyłam, jak zen coaching pomaga dotrzeć do tego, co prawdziwe, niekoniecznie zgodne z wyobrażeniami. Byłam przekonana, że źródłem mojego cierpienia i smutku jest brak troski i współczucia, utrata nadziei. Jednak w procesie pojawiła się bardzo wyraźnie tęsknota za życiem, energią, ruchem. Przyszło to spontanicznie, poczułam w całym moim ciele, w sobie, że tak, to o to chodzi. Poczułam tęsknotę za życiem, od którego jestem coraz bardziej odgrodzona. Też wzruszenie, ulgę, zrozumienie dla siebie.
I jak to komuś wytłumaczyć, kto tego wcześniej nie doświadczył? Jak opowiedzieć, co daje zen coaching?
W przerwie obiadowej warsztatów poszłyśmy na spacer po kameralnym osiedlu domków. Przed jednym z nich biegał bardzo przyjacielski pies, przemykał zabawny kot. Krzątała się również młoda kobieta. Zaczęłyśmy z nią rozmawiać, o tym o tamtym. Płynęło, czułam radość i lekkość. Po chwili pojawił się jej partner – jakby skulony, wzrokiem uciekał na boki, mrukliwie coś do niej mówił. Nie podszedł do nas.
Przypomniały mi się setki podobnych sytuacji. Czasem mam wrażenie, jakby kobiety potrzebne były swoim partnerom do kontaktowania ich ze światem, czyli innymi ludźmi. Wygląda na to, że bez ich pośrednictwa jest to możliwe tylko z poziomu pewności siebie, jaką daje pozycja zawodowa, majątkowa lub społeczna. Rzadko z poziomu zaciekawienia i równości. Na to wszystko znajoma powiedziała: „A może to tak ma być?”. Kobieta i mężczyzna w związku wspierają się wzajemnie, każde na swój sposób. Poczułam jakiś rodzaj niewygody i niezgody, kiedy to usłyszałam.
Jeżeli mój partner życiowy potrzebuje mnie, jako łącznika z innymi ludźmi to oznacza, że nie jest w stanie być w prawdziwym kontakcie nie tylko z innymi, ale też ze sobą samym i ze mną. Jest mu trudno zaufać i zbliżyć się do tego, co najważniejsze w życiu człowieka – uczuć i potrzeb. Lęk przed tym, co prawdziwe zamyka i izoluje. Jakie jakości można wtedy zaoferować w bliskiej relacji? I co wówczas w codziennym życiu oznacza bliskość? Wymianę bieżących informacji i poglądów, operacyjne i funkcjonalne współistnienie?
Kiedyś psychoterapeutka zapytała mnie, czego oczekuję od partnera. Nie namyślając się długo palnęłam: „Zrozumienia”. I zobaczyłam jej zmieszanie - „No tak, zrozumienia, to duże oczekiwanie. Fajnie, jakby cię lubił, szanował, dbał o ciebie”. Zabrzmiało to jak ostateczny werdykt - miała ogromne doświadczenie życiowe i terapeutyczne. Mimo to do dziś trudno mi sobie wyobrazić, żebym mogła być z kimś, kto nie potrafi zaufać i otworzyć swojego serca.
Dziś mija równo rok od otwarcia mojej osobistej strony wpelni.pl. Od samego początku czułam ekscytację i obserwowałam, jak ważne to było dla mnie. I nadal jest.
Moją intencją nie było rozpowszechnianie mądrości innych, myśli i teorii (choć te bywają niezwykle nośne i atrakcyjne). Ani zapraszanie umysłu do przyswajania wiedzy, przetwarzania i analizowania w poszukiwaniu sensu. Chciałam raczej powiedzieć coś do serca z nadzieją na żywy kontakt.
Blog jest miejscem, gdzie mogę wyrazić siebie, dzielić się tym, jak odnajduję w swoim codziennym życiu jakości bycia Zen coachingu. Piszę wtedy, kiedy prawdziwie chcę i mogę pisać. Biorę osobistą odpowiedzialność za to, co publikuję i nie reprezentuję nikogo oprócz siebie.
Kiedy naszkicuję nowy wpis, potem pracuje nad nim językowo, staram się, żeby jak najwierniej oddawał moją intencję i był zrozumiały. Po kilku dniach takich spotkań z nowym wpisem, staje mi się tak bliski, że moment dodania go na stronę jest za każdym razem wzruszający. Jakbym żegnała i wypuszczała w świat swoje dziecko.
Kiedy dostaję od Was odzew, czuję poruszenie. Czy jest to komentarz czy lajk na facebooku. Doświadczam wówczas połączenia, bycia blisko w serdecznym kontakcie. Cieszę się na myśl, że mogę w ten sposób dać swój wkład w Wasze życie, bo dzielenie się sobą jest najpełniejszym i najbliższym mi sposobem wnoszenia wartości w życie innych.
Szczególne wzruszenie czuję, kiedy odzywa się mój Syn, który stale czyta mojego bloga. Jest wciąż między nami sporo nieprzetartych ścieżek, a mam poczucie, jakby ten blog otwierał nasze serca i pozwalał spotkać się przez chwilę.
Jest tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich w Polsce. Mój Syn przedstawia pomysł rewolucyjnej zmiany systemu edukacji. Jego Tata, który pracuje na uczelni, oponuje. Emocje błyskawicznie sięgają zenitu, argumenty padają jeden za drugim. Usiłuję zadawać pytania, żeby lepiej zrozumieć Syna, bo Jego pomysły bardzo mnie ciekawią, ale w tym ferworze w ogóle nie ma na to miejsca. Po jakimś czasie udaje mi się ustalić, że Tata jest za ewolucją systemu, bo tym skrajnym rozwiązaniom brakuje dowodów na skuteczność. Doszliśmy do miejsca, w którym każdy może pozostać przy swoim.
Jak dyskutować – chwilę o tym rozmawiamy. Pojawia się pytanie: „Jak zmienić czyjś pogląd, jeżeli nie poprzez przekonywanie, zbijanie argumentów, znajdowanie słabych punktów?”. Ja pytam, czy dyskusja ma na celu zmianę poglądów drugiej strony. „To po co w ogóle dyskutować?” – pada ze strony mojego Syna. To mnie zachęca do zatrzymania się i przyjrzenia się temu.
„ Po co dyskutować” rozumiem jako „Po co rozmawiać”. Sens rozmowy odnajduję w tym, żeby usłyszeć siebie wzajemnie, zbliżyć się do siebie, rzucić pomost, który łączy. Nie mam intencji naprowadzania mojego rozmówcy na właściwy tor, przekonywania go, że powinien robić lub myśleć po mojemu. To kojarzy mi się z przemocą.
Od „Jak zmienić czyjś pogląd” wolę „Jak mogę wnieść coś wartościowego w czyjeś życie”. Co robię? Z otwartością i ciekawością wysłuchuję innej opinii. To brzmi niewiarygodnie, ale empatyczne wysłuchanie samo w sobie ma głęboką moc transformującą. Potem mówię o sobie - w co wierzę, co myślę, czego potrzebuję, co jest dla mnie ważne. Po takiej wymianie każde z nas może umocnić się w swojej prawdzie albo ją zmienić. Dzieje się to naturalnie, swobodnie i bez walki.
Właśnie zakończył się turniej tenisowy w Paryżu Roland Garros. Rywalizacja trwała 2 tygodnie, jednak nie było w niej Polaków. Agnieszka Radwańska, najlepsza polska kobieca rakieta, była nr 2 na świecie, odpadła po pierwszym meczu. Ostatnio nie wiodło się jej najlepiej, kolejno spadała na niższe pozycje w rankingu i w końcu zniknęła z pierwszej dziesiątki. Posypały się komentarze, analizy, ale też rady, co powinna teraz zrobić, żeby odzyskać swoją pozycję. Wśród licznych rad nie znalazłam żadnej, która pasowałaby do tego, co dostrzegam i odczuwam.
Od kiedy mecze Agnieszki pokazywane są w telewizji, staram się je wszystkie oglądać. Ale zawsze jest w tym oglądaniu coś, czego nie lubię. Czuję napięcie, irytację, jakąś niewygodę. Żeby móc oglądać jej mecze zawsze prasuję – trochę patrzę, a trochę nie. Zastanawiałam się wiele razy, o co chodzi. Mecze innych ulubionych tenisistów, nawet jak przegrywają, nie wywołują we mnie takich napięć.
Zauważyłam, że kiedy obserwuję zachowania Agnieszki, natychmiast jestem w kontakcie z oddzieleniem i osamotnieniem. Wyczuwam dużo zaciśnięcia i kontroli i to natychmiast pokazuje się w moim ciele jako niewygoda. Jak dam temu miejsce i uwagę, to czuję połączenie z wielką tęsknotą za swobodą, radością i spontanicznością. Niczego bym jej nie radziła, ale mogę jej życzyć, tego samego co sobie – przyzwolenia i bycia dla siebie w pełni zrozumienia i miłości. To jest bezcenny zasób, który też gra oprócz techniki, siły i wytrzymałości, dobrego serwisu. Jak można to osiągnąć? Ja to buduję i umacniam w swojej codziennej praktyce Zen coachingowej.
Zaraz kolejny turniej Wielkiego Szlema, Wimbledon i oczekiwania wobec Agnieszki, żeby kryzys już minął. Ciekawe, co będzie dalej. I czy nadal będę musiała rozstawiać swoją deskę do prasowania.
Kiedy byłam nastolatką, w czasie wakacji podjęłam pracę w chłodni. Polegała na odcinaniu psujących się części kalafiorów. Pierwszego dnia kierownik powiedział nam, że pracujemy na akord. Praca była ciężka, ale się starałam. Liczyłam swoje skrzynki i cieszyłam się na zarobek. Na koniec 8-godzinnego dnia pracy byłam wyczerpana, przesiąknięta okropnym zapachem, a moje dłonie były opuchnięte i obolałe. Wtedy kierownik zakomunikował nam, że pracowałyśmy za dniówkę. Poczułam ogromny żal. Widziałam w tym oszustwo, manipulację, też wielką niesprawiedliwość, bo w tym czasie inne dziewczyny się obijały. Wracałam do domu i z trudem tłumiłam płacz. Byłam rozgoryczona, obolała i zniechęcona. Postanowiłam, że już tam nie wrócę. W domu opowiedziałam Mamie, co się stało. Zareagowała złością i krytyką. Uznała, że zbyt łatwo się poddałam. Poczułam się bardzo samotna i nieszczęśliwa.
Ta historia przypomniała mi się teraz, kiedy podjęłam decyzję o rezygnacji z opłaconego 4-miesięcznego programu rozwoju osobistego. Zaczęłam z entuzjazmem i radością, w połowie jednak poczułam, że nie jestem już w żywym kontakcie, brakuje mi energii i ciekawości. Kilka razy byłam już w takiej sytuacji na różnych warsztatach i zawsze znalazł się ktoś, kto mówił: „Aha, czujesz opór. To ci coś mówi. Przed czymś uciekasz, czegoś chcesz uniknąć”. Takie słowa zawsze mnie irytują, bo nie słyszę w nich empatii, ale zakamuflowaną presję: „ Nie poddawaj się, weź się w garść”.
Czego ja potrzebuję w takiej sytuacji? Najpierw zrozumienia, uznania mojej niewygody czy żalu. Nieoceniania tego, ani zachęcania, żebym to przewalczyła lub coś z tym zrobiła. Dopiero z miejsca spokoju i przyzwolenia mogę zobaczyć to, co jest prawdziwe - czy uciekam przed czymś trudnym, czy też po prostu rezygnuję z tego, co mi nie służy. I najważniejsze – cokolwiek się ujawni, chcę to uszanować i nie krytykować. Również, jeżeli wybieram ucieczkę.
W ubiegłym tygodniu moja Córka poprosiła mnie o rozmowę w trudnej i ważnej sprawie. Była bardzo zdenerwowana i zdezorientowana. Nie wiedziała, co robić.
Było jasne dla mnie, że w tamtej chwili najważniejsze było to, żeby poczuła i uświadomiła sobie swoje uczucia, potrzeby i tęsknoty serca. Miałam przekonanie, że im bardziej będzie w kontakcie z tym, co w niej prawdziwe i żywe, tym łatwiej wybierze rozwiązanie spójne z nią samą.
Starałam się zwolnić tempo rozmowy i dać przestrzeń do tego, żeby wszystko mogło się pojawić. Zadawałam pytania, odzwierciedlałam, słuchałam. Nie była to sesja zen coachingowa, ale cieszyłam się, że mogę być w jakościach zen coachingu. Na koniec, po prawie dwóch godzinach zaczęłyśmy rozmawiać o rozwiązaniach. Badałyśmy intencje w Jej pomysłach na działanie.
W takich sytuacjach bardzo mocno czuję, że dawanie rad i swoich własnych rozwiązań lub ocenianie cudzych pomysłów jest odległe od tego, co chcę robić. Dlaczego ktoś ma wiedzieć lepiej, jakie rozwiązanie jest najbardziej spójne z tym, co ja sama czuję i czego w głębi serca potrzebuję? Im bardziej nie pomagam w tradycyjny sposób, tym bardziej wspieram siłę i wiarę tej osoby, że sama może sobie poradzić. Budzi się w niej kreatywność, jasność i spokój. A ja wtedy czuję, jak jestem w kontakcie z szacunkiem i zaufaniem do życia, miłością i akceptacją bez żadnych warunków.
Przypomina mi to, jak ponad 10 lat temu wprowadzałam w swoim życiu dużą i trudną zmianę. Ze strony mojej najbliższej rodziny doświadczyłam krytyki i niechęci. I bardzo dobrze pamiętam, jak w rozmowie z moim kuzynem, który na chwilę przyjechał do Polski usłyszałam: „cokolwiek zrobisz, jestem po twojej stronie”. Nigdy nie zapomnę tych słów. Trafiły prosto do mojego serca. To było najmocniejsze wsparcie, jakie kiedykolwiek otrzymałam w życiu.
Jestem w lesie na nordic walking, siedzę na słońcu, wokół sporo ludzi. Podchodzi do mnie mężczyzna w dojrzałym wieku, uśmiecha się i zagaduje, pyta o kijki. Jest wyluzowany i zadbany. Czuję opór, odpowiadam z ociąganiem i staram się uciąć rozmowę. Po jakimś czasie z ciekawością sprawdzam, o co chodzi, bo przecież lubię rozmawiać z nieznajomymi. Uświadamiam sobie, że moją pierwszą myślą było, że to typowy podstarzały podrywacz. Skąd takie skojarzenie? Bo w moim doświadczeniu prawie się nie zdarza, by mężczyzna inicjował kontakt dla samej przyjemności rozmowy.
Przypominam sobie, jak niedawno czekając w warsztacie samochodowym zagadnęłam mężczyznę siedzącego obok. Robił wrażenie przestraszonego i w krótkiej rozmowie co chwilę wtrącał: „Ja i moja żona”.
A 5 lat temu zostałam zaproszona na rekreacyjne towarzyskie regaty żeglarskie. Pojechałam sama, bo koleżanka się rozchorowała. Okazało się, że każdy uczestnik regat był z kimś. Małżeństwa, grupy, pary - wszyscy trzymali się i rozmawiali tylko ze sobą. Ode mnie trzymali się z daleka i miałam wrażenie, że patrzą na mnie z niepokojem. Było też czterech mężczyzn z Białegostoku, którzy wszystko robili razem. Nawet, kiedy zdecydowali się do mnie podejść i porozmawiać, to całą czwórką w komplecie.
Znam to bardzo dobrze ze swojego życia. Dopiero od niedawna patrzę w twarz mijanym osobom, a kiedy rozmawiam mogę swobodnie nawiązać kontakt wzrokowy. Jak słyszę dzwonek do drzwi, to nie czuję niepokoju, ale raczej zaciekawienie. Na ulicy pytam o drogę, choć kiedyś raczej wolałam krążyć i sama szukać. W sklepie otwarcie rozmawiam z obsługą, po co przyszłam i czego szukam. Nie boję się mówić o sobie innym ludziom. Kiedy mijam osoby na spacerze w lesie lekko się uśmiecham, jak tylko łapię kontakt wzrokowy. Rzadko jest to możliwe, bo większość ucieka wzrokiem, kiedy się mijamy.
Jak to się zmieniło, jak to się stało? Nie ma żadnego pstryk ani wielkiego bum, robię stale małe kroczki na swojej życiowej drodze. Życie to ludzie, a przede wszystkim ja sama.
Ostatnio zobaczyłam na okładce jakiegoś pisma radę: „Idź własną drogą”. Łatwo się mówi, ale co to znaczy konkretnie w życiu? I jak to zrobić, skoro się tego nie robi?
Rozumiem to tak, że idę za tym, co jest prawdziwie moje. Że potrafię to dostrzec i uznać bez oceniania i osądzania, że to istnieje. Zaufać i dokonać wyboru w zgodzie ze sobą.
W szukaniu tego, co jest we mnie prawdziwe wspiera mnie zwyczaj zatrzymywania się i w pozornie oczywistych sytuacjach życiowych zadawania sobie pytania „czego tak naprawdę teraz bym chciała”. Czekam cierpliwie, co się pokaże. Odpowiedź z głowy jest błyskawiczna, a ta z serca potrzebuje trochę czasu i najłatwiej wyraża się poprzez ciało, które daje znać poczuciem lekkości i ożywienia. Odkrywam wtedy ze zdumieniem, jak dużo frajdy daje mi sprawdzanie, czy to, co zazwyczaj wydaje się oczywiste jest prawdziwe w tej dziejącej się chwili: „wypiję kawę po prysznicu”, „zatrzymam to dla siebie”, „wyjadę na majówkę”, „wytrzymam do końca”, „będę pracować w weekend”, „ugotuję dziś obiad”, „pójdę na spacer, jak posprzątam”, „wezmę w tym udział”, „zgodzę się na to”. Doświadczanie siebie w ten sposób jest ciągle czymś nowym dla mnie i czuję, jak dzięki temu lepiej siebie rozumiem i bardziej sobie ufam.
Staram się też nie kwestionować tego, co naturalnie przejawia się we mnie. Ostatnio moja Siostra powiedziała, że poczuła niepokojący zapach w mieszkaniu i zaraz dodała: „ poczułam, ale zaraz sobie wytłumaczyłam, że to tylko mi się zdawało, zasugerowałam się, bo…”. Jak silny jest ten nawyk natychmiastowego kwestionowania! Na dalszy plan spychane są naturalne uczucia i odczucia w ciele, a pierwszeństwo dostają myśli i tłumaczenia.
Teraz, jak tylko pojawia się w mojej głowie myśl: „nie, to tylko mi się zdawało, bo przecież…,, to niemożliwe, bo…..”, zaraz za nią przybiega następna: „zaufaj sobie, przyjmij to”. Czuję, że ta pierwsza jest rozedrgana i napięta, a ta druga spokojna i łagodna. Jest w niej jakaś czułość i bliskość, chętnie za nią podążam.
Siedzę przed komputerem i rozmawiam z Synem, który mieszka za granicą. Podrzucam pomysł, żeby poszedł do lekarza i spróbował tam uzyskać diagnozę swoich przewlekłych dolegliwości, na które lekarze w Polsce nie mieli pomysłu. Inny kraj, inne procedury i podejście – może zadziała. Widzę trochę zainteresowania z Jego strony – no tak, być może, ale bez entuzjazmu. Rozumiem to, jest młody i pełen energii. Jakakolwiek niesprawność jest dźwigana przez witalność i siły Jego organizmu. Dolegliwości są na razie tylko denerwujące i dyskomfortowe.
W rozmowie bierze też udział moja Mama. Ma 88 lat, dużo chorób i dolegliwości, ale wciąż ma imponujący zasób sił życiowych. Moją uwagę przykuwa Jej stan ducha.
Istotą życia mojej Mamy było działanie. Sprawność przezwyciężania największych problemów, niezwykła wytrzymałość i wytrwałość. Pewność, że może oprzeć się na swojej sile i w każdym momencie działać, załatwiać, biegać, stawiać czoła. Na tym oparta była Jej relacja z życiem i nadawała mu sens i wartość. W ubiegłym roku zdarzyło się, że Mama spotkała się ze swoją ogromną i przerażającą bezsilnością. Odbieram to jako Jej bolesne doświadczenie utraty dostępu do tego życia, które było Jej życiem, nią samą.
Zastanawiam się, od kiedy w moim życiu zaczęły pojawiać się choroby i straciłam to poczucie niezłomności w zdrowiu? Uświadamiam sobie, że wtedy w naturalny sposób zrobiło się więcej miejsca dla mojej słabości. Jeżeli wcześniej przyzwalałabym na to, żeby nie umieć, nie dać rady, nie wytrzymać, poddać się, to teraz znacznie łatwiej byłoby mi być w życiu i doceniać je takim, jakie jest.
Może wieloletnie próby rehabilitacji mojego cierpiącego ciała są poszukiwaniem tej bezsilnej i bezradnej mnie samej proszącej o uwagę i miłość?
Wiele lat temu sprzątałam w mieszkaniu i miałam włączone radio. Nagle usłyszałam coś, co automatycznie mnie zatrzymało. Jakaś muzyka, piosenka z radia wyrwała mnie z kołowrotka myśli i sprowadziła do tu i teraz. Potem jakoś wyciągnęłam rękę w sklepie po jej płytę i było to „Past forward”, której tytułową piosenkę słyszałam wtedy w radiu.
Moje spotkania z nią i jej muzyką były zawsze niezwykłe.
Jeden raz byłam na jej koncercie, na którym śpiewała kolędy aranżowane przez A.Jagodzińskiego. Koncert był sponsorowany przez firmę, w której pracowałam i obecny był na nim przedstawiciel zarządu – moja szefowa. Rozmawiając w gronie managerów we foyer filharmonii rzuciła prowokacyjnie: ”Auguścik, a kto to jest?” I dla potwierdzenia zapytała mnie: „Aneta, znasz tę Auguścik?” A ja z wielką przyjemnością odparłam: „Tak, to jest moja ulubiona wokalistka jazzowa”. Po koncercie usłyszałam od niej „Teraz już wiem, dlaczego”.
A 6 lat temu, kiedy byłam nad morzem w małym pensjonacie, wieczorem gospodyni zagaiła z błyskiem w oku: coś wam puszczę, miałam tu ciekawego gościa. Po pierwszych dzwiękach z ogromnym zdziwieniem krzyknęłam: „Grażyna Auguścik?!”. A ona z równym zdziwieniem: „Skąd Pani wie?!”
Tak, Grażyna Auguścik jest słabo znana w Polsce. Od kilkudziesięciu lat mieszka w Stanach i choć koncertuje w wielu krajach nie zmieniła nazwiska, które dla obcokrajowców stanowi mega wyzwanie.
A ja teraz słucham jej ostatniej płyty “Inspired by Lutosławski” i jak za każdym razem mam poczucie kontaktu z prawdą, świeżością i naturalną lekkością. Boskością.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Właśnie rozmawiałam z kimś z rodziny, z której pochodzę. Usłyszałam oskarżenia i oceny wykrzyczane ze złością. Ty jesteś taka.., ty myślisz..., ty sobie wyobrażasz.. Czuję wielkie poruszenie i rozłączenie. Tyle agresji i krytyki. Żadnego słuchania ani zrozumienia. Jest ból i lęk. Bardzo dobrze to znam.
Natychmiast przypomniało mi się ćwiczenie na warsztacie zen coachingowym, które zaproponował Kåre. Polegało na tym, żeby sobie przypomnieć, jakie zachowanie lub cechę, której w sobie nie lubimy, rozwinęliśmy jako dzieci, bo był jakiś ważny ku temu powód. Wówczas od razu przyszedł mi do głowy mój krytycyzm. Odkąd pamiętam, to zawsze byłam krytyczna i surowa. Ludzi i ich zachowania musiałam natychmiast ocenić i jeżeli odbiegały od tego, czego oczekiwałam, krytykowałam.
To ćwiczenie przyniosło mi głęboki kontakt ze sobą, czułam niezwykłe wzruszenie i płakałam. Kiedy wróciłam do tamtych sytuacji w dzieciństwie, to wyraźnie poczułam, że towarzyszył im ogromny lęk. Pojawiło się napięcie w brzuchu, które było wtedy i które dziś też dobrze znam. Uświadomiłam sobie, że krytykowanie nie było przejawem mojej pewności siebie, ale zagubienia i cierpienia. Pobyłam z tym trochę i zobaczyłam, jak ważna tu była moja rodzina. Musiało być dokładnie tak, jak chcieli rodzice. Jeżeli się nie dostosowałam, doświadczałam dezaprobaty i krytyki. Jeżeli robiłam to, czego oczekiwali – była nagroda w postaci pochwały lub braku nagany. Kiedy poza domem spotykałam coś, co było inne niż powinno, czułam niepokój i napięcie. Krytykowałam i osądzałam, ale nie dawało mi to satysfakcji. Czasem miałam poczucie, jakbym rozpaczliwie o coś walczyła. Dziś jest we mnie współczucie dla tej części siebie - krytykującej, zagubionej i samotnej. Dla wszystkich ludzi w takiej sytuacji.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Jestem na warsztacie rozwoju osobistego i uczestnicy dopytują o szczegóły. Czy powinno się zacząć od lewej nogi czy od prawej? Czy trzeba siedzieć czy można leżeć? Czy mówić na głos czy po cichu?
Czuję, jak daleko jestem od tego. Przypominam sobie niezadowolenie, które czułam, gdy kiedyś podczas innego warsztatu nauczycielka poprawiła mnie w ćwiczeniu uważności, bo dłoń nie była ustawiona pod właściwym kątem. Gdzie jest w tym miejsce dla mnie, mojego badania i sprawdzania, co mi pasuje, rezonuje we mnie? Dla zaufania, wolności, lekkości?
Wierzę w naturalny spontaniczny proces, czegokolwiek dotyczy. Czy chodzi o podejmowanie decyzji, uczenie się nowej umiejętności czy poznawanie siebie. Im więcej swobody, tym lepiej dla mnie. Doświadczyłam już, że jeżeli skupiam uwagę na przestrzeganiu instrukcji, zrywa się połączenie z tym, co najcenniejsze. Już tylko usiłuję przypomnieć sobie, co się teraz powinno zrobić lub powiedzieć. A potem oceniam siebie, czy udało mi się to zrobić dobrze, czy źle.
Podobnie jest w sesji zen coachingowej. Jeżeli w mojej głowie pojawia się pytanie „co dalej”, „jakie pytanie powinno się teraz zadać”, to jest jasny sygnał dla mnie, który witam z radością. Podpowiada mi: zostaw nawyk „powinnam coś z tym zrobić” i wróć do empatycznego słuchania i połączenia.
Dlatego tak cenię i lubię Zen Coaching, bo chociaż ma strukturę i zasady, to jednak zostawia mi wystarczająco dużo przestrzeni do bycia w pełni sobą. Mówię „mój Zen Coaching” żeby zaznaczyć, że praktykuję i oferuję go po swojemu, bardzo osobiście.
Czuję wdzięczność dla Kåre Landfalda– twórcy Zen Coachingu, że stworzył go w takim właśnie kształcie. Nie widzę w Zen Coachingu wiary pełnej dogmatów, jedynie słusznej prawdy lub drobiazgowo opracowanej teorii, naszpikowanej szczegółami. Tam, gdzie nadmiernie dużo sztywności i detalicznych instrukcji jest zazwyczaj tendencja ograniczania dostępu i kontrolowania. A Zen Coaching, tak jak go czuję, zaprasza i włącza.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
10 lat temu w sobotę zmarł Papież Polak. Czułam wówczas smutek, widziałam też głęboką żałobę wśród innych Polaków i popłakiwałam przez weekend. Nie jestem katoliczką i w bardzo wielu kwestiach nie zgadzałam się z Jego poglądami. Jednak budził mój szacunek przez swoją autentyczność i podążanie za swoją prawdą. Doceniałam też wkład, jaki miał w przemianę Polski. Dla wielu Polaków był autorytetem moralnym i religijnym, kochaną osobą ważną w ich życiu.
W poniedziałek rano, kiedy przyszłam do pracy czułam dookoła ten nastrój smutku, ale wszyscy podjęliśmy normalne służbowe obowiązki. Chciałam coś zrobić, żeby uczcić Papieża i uznać ten smutek, który był w nas wszystkich. Kiedy wpadłam na pomysł, żeby zorganizować specjalne spotkanie poczułam niepewność i niepokój. Nigdy wcześniej nie robiłam czegoś takiego, no i dotyczyło to płaszczyzny religijnej, na której nie czułam się swobodnie. W tym czasie kierowałam departamentem, więc poprosiłam swoich zastępców i jednocześnie katolików, żeby wypowiedzieli swoje zdanie. Tak naprawdę potrzebowałam wtedy wsparcia, ale ku mojemu zaskoczeniu pomysł nie uzyskał ich aprobaty.
Przez chwilę byłam zagubiona, ale potem poczułam bardzo wyraźnie, że jednak chcę pójść za swoim sercem. Zaprosiłam wszystkich na spotkanie i po mojej krótkiej mowie uczciliśmy pamięć zmarłego Papieża minutą ciszy. Wyglądało, że to uhonorowanie było ważne również dla innych. Czułam się wspaniale, w spójności z moimi wartościami, poczuciem sensu i bliskości ze sobą.
Niedawno znajoma zapytała, czy moja wewnętrzna zmiana następowała stopniowo, czy pojawiła się nagle. Moja przemiana to długi proces, który nadal trwa, a tamto doświadczenie było jednym z wielu, które jeżeli już przychodzą, dają inspirację i siłę do kolejnych. Staram się je zauważać i doceniać.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Na warsztacie Focusingu, który właśnie się skończył jeden z uczestników powiedział, że dla niego ten proces, to jakby zbliżenie się do tajemnicy życia. Pomogło mi to zobaczyć ponownie, na czym mi zależy na mojej osobistej ścieżce rozwoju.
W Focusingu i Zen Coachingu bardzo mi odpowiada realność procesu – dzieje się w chwili obecnej i polega na byciu w pełni w doświadczeniu siebie obejmującym sygnały z ciała, wyobrażenia, symbole, kolory, zapachy cokolwiek, co się może przejawiać. Proces zaprasza do łagodności i zrozumienia. Doświadczenie bycia w głębokim i prawdziwym kontakcie ze sobą wywołuje zawsze we mnie wzruszenie, jakby na spotkaniu bliskiej mi osoby, za którą bardzo tęskniłam.
Moje kilkuletnie poszukiwania na warsztatach rozwoju osobistego wzięły się z tęsknoty mojego serca za spotkaniem siebie samej, byciem bliżej siebie w miłości, zrozumieniu i łagodności dla siebie. Bo kiedy spostrzegłam, że oczekuję, że to wszystko zapewnią mi inni ludzie, zapragnęłam być radosna i spokojna, ale nie dlatego, że ktoś inny mi to zaoferuje, będzie ze mną lub potwierdzi, jaka jestem ważna dla niego.
Odkąd sprawdziłam, jaki wpływ na zmianę ma doświadczanie, jestem bardzo zakotwiczona w tym, co się dzieje teraz i odporna na odpływanie w zniewalające idee, metafizyczne koncepty i labirynty coraz to nowszych teorii.
Jedynym punktem odniesienia dla moich wyborów stało się realne bycie i ciało, które podpowiada mi, za czym pójść. Choć słuchanie siebie i ciała może brzmieć obco i dziwnie dla nas wychowanych w zaufaniu do intelektu, dziś jest to najbardziej skuteczny i pewny sposób w moim codziennym życiu.
Ostatnio polską opinię publiczną zszokowała wiadomość, że w małej szkole nauczycielka zaklejała taśmą klejącą buzie 5- i 6-latkom, którzy odzywali się bez pytania. Krzyczała na nich i zastraszała. Sprawę wykryła matka jednego z chłopców. Była zaniepokojona jego dziwnym zachowaniem i ciągłym oporem, żeby nie iść do szkoły. Nie wiedziała dlaczego, więc włożyła dyktafon do plecaka syna.
Natychmiast przywołało to we mnie wspomnienia, kiedy mój Syn w wieku 5 lat nie chciał chodzić do przedszkola. Płakał, oporował, a ja byłam kompletnie zagubiona widząc reakcje Syna i nie rozumiejąc ich. Okazywałam nawet zdenerwowanie i irytację. Dopiero pomoc doświadczonej psycholożki pomogła odkryć, że przyczyną była nauczycielka. Surowa i wymagająca karała dzieci za przewinienia, a mój Syn żył w ciągłym lęku, że go to spotka. Wówczas przypomniałam sobie, że jeden jedyny raz Syn powiedział, że powodem jest Pani. Ale nie dałam temu wiary, jakby nie usłyszałam. Nauczycielka robiła bardzo dobre wrażenie, była zaangażowana i odpowiedzialna.
Dwie rzeczy wzięłam wówczas mocno do serca: najważniejsza w szkole dla małego dziecka jest Pani i nigdy przenigdy nie podważać tego, co dziecko mówi o sobie i swoich sprawach.
Kilka lat później moja Córka szła do szkoły i mogliśmy wybrać klasę i Panią. Jedna nauczycielka była ciemnowłosa, energiczna i dojrzała. Druga była blondynką, lekko puszystą i młodszą. Wyobrażałam sobie, że ta młodsza jest ciepłą i miłą osobą, ale zapytaliśmy Syna, który był już w tej szkole. I on bez najmniejszego wahania wskazał tę ciemnowłosą. Tym razem ufaliśmy mu całkowicie i poszliśmy za jego wyborem. Okazał się dobry dla Córki – lubiła Panią, lubiła chodzić do szkoły. Kiedy pytaliśmy o tę drugą, krzywiła się z niezadowoleniem.
Z bólem myślę, że kiedyś byłam skłonna wierzyć ekspertowi i schematom myślowym, a nie własnemu dziecku. Na to wspomnienie czuję współczucie dla Syna, który pozostał osamotniony, bez zaufania i zrozumienia najbliższych osób. Mam też współczucie dla siebie, że żyłam tak oddzielona od swojego serca.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Od wielu lat próbuję rehabilitacji i choć przeszłam przez wiele rąk, metod i ośrodków, bez rezultatu. Ostatnio będąc w Olsztynie skorzystałam interwencyjnie z fizjoterapii, a w trakcie sesji poczułam rodzaj połączenia i swobody. Nawet nie wiem, czy ten zabieg mi fizycznie pomógł, ale w jakości bycia, którą wnosił ten fizjoterapeuta było coś wyjątkowego. Dostałam kontakt do jego znajomych terapeutów w Warszawie i po rozmowie telefonicznej wybrałam tego, który intuicyjnie najbardziej mi pasował.
Potem przeczytałam trochę o metodzie, którą stosuje. Zaskoczyło mnie, jak bardzo jest podobna do zen coachingu. Jest tu praca z ciałem, elementy uważności i medytacji, delikatności i zaufania. Mimo, że proces opiera się na tym, co realne i namacalne, to może być trudny do wytłumaczenia i wychodzi poza konwencjonalne ramy.
Stopniowo budziła się we mnie chęć popróbowania i niczego więcej. Czułam ożywienie i zaciekawienie. Przypomniały mi się czasy, gdy jako dziecko na podwórku penetrowałam świat ciesząc się nieograniczoną wolnością. Zupełnie takie samo uczucie, jak w jakiejś potrawie nagle rozpoznaję zapomniany smak z dzieciństwa. Uświadomiłam sobie wtedy, jaka jestem wyczerpana szukaniem kolejnych metod i sposobów na leczenie.
Usiłowałam to powiedzieć temu fizjoterapeucie, ale on tak był przejęty tłumaczeniem i rozwiewaniem moich domniemanych obaw, że mnie nie usłyszał - „Ja pani prześlę linki, może pani więcej poczytać”. Uśmiechnęłam się i powtórzyłam: „Ja nie chcę wiedzieć”. „Chcę tego spróbować, jestem ciekawa, co będzie ”. Zobaczyłam na jego twarzy ulgę i radość. I ja też się ucieszyłam, bo jeżeli on nie będzie pod presją udowadniania i przekonywania, to będzie naturalnie i lekko. Jak w dzieciństwie. Jak w zen coachingu.
Mam w sobie niezawodny wykrywacz fałszu. Gdy brakuje spójności w tym, czego doświadczam odczuwam pewien rodzaj niewygody w okolicy brzucha. W przeszłości, kiedy pojawiał się ten rozdźwięk nie do końca wierzyłam sygnałom z ciała. Tkwiłam wówczas w zagubieniu i zmieszaniu - zwątpienie podsycane przez umysł ogarniało mnie na przemian z zaufaniem do siebie płynącym z ciała.
Przypomina mi to czas w moim życiu, kiedy czułam się nieszczęśliwa w roli żony i opiekunki ogniska domowego, ale nie miałam w sobie zgody, żeby to uznać. Zaprzeczałam, racjonalizowałam i tłumaczyłam sobie, że tak naprawdę, to nie mam powodów. Za dużo oczekuję… Dobro dzieci… Starałam się organizować życie rodzinne tak, żeby móc doświadczyć sensu i szczęścia. Im bardziej się starałam, tym bardziej czułam się przytłoczona i wyczerpana. I jeszcze bardziej nieszczęśliwa. W zen coachingu nazywa się to fałszywą esencją. Wtedy osoba oddzielona od wolności stara się zachowywać w sposób imitujący wolność, choć jest to przeniknięte kontrolą i zaciśnięciem. Ktoś, kto tęskni za wartością może czynić wysiłki, żeby w jego życiu pokazywały się dowody na bycie wartościowym. Jeżeli cierpi, bo nie czuje akceptacji, może tworzyć sytuacje i nadawać im znaczenie w taki sposób, żeby uwierzyć, że jest kochany i akceptowany.
Od kiedy poddałam się i zaczęłam uznawać to, co prawdziwe, nie przekonuję siebie na siłę i nie zmuszam. Zauważyłam też swój radar i to, jaki jest czujny. Jeżeli ktoś opowiada jakąś historię, wyraża opinię, daje idealne wytłumaczenie, okazuje zachwyt, jakimś sposobem moje ciało wyczuwa i rozumie, kiedy dzieje się to poziomu rozłączenia i bólu, a kiedy z poziomu lekkości i swobody bycia sobą.
Wczoraj wieczorem poszłam do sklepu kupić coś słodkiego. Czułam wielką chęć na słodycze i nie mogłam się jej oprzeć. Podjęłam parę niemrawych prób, ale nieskutecznie. Od czasu, gdy w mojej diecie zdrowotnej uchyliłam dla ciast małą furteczkę, tą drogą wcisnął się cukier i słodycze, na które mam coraz więcej chęci. Skutek jest taki, że przybieram na wadze.
Od niepamiętnych czasów zawsze walczyłam o swoją wagę. Jak miałam dobry czas w życiu, byłam szczupła i w ogóle nie zwracałam uwagi na kalorie. Kiedy czułam się nieszczęśliwa, jadłam słodycze i tyłam.
Kilka lat temu dokonałam odkrycia, które płynęło wprost z moich doświadczeń i poznawania siebie. Uświadomiłam sobie, że poczucie braku bliskości ze sobą i towarzyszące temu cierpienie było związane z tym, jak żyłam - w nieświadomości i oddzieleniu od swoich uczuć i potrzeb, bez kontaktu z tym, co jest we mnie prawdziwe. Moim życiem kierował przymus robienia tego, co być powinno i co jest właściwe. Kiedy czułam osamotnienie, niewygodę, niepewność, lęk polegałam na zachowaniach i rzeczach przynoszących ulgę. Rozejrzałam się uważnie wokół i z zaskoczeniem zobaczyłam, jak bardzo to jest powszechne. Uzależnienie swojego samopoczucia od partnera, dzieci, pracy, podróży, sportu, jedzenia, wyglądu, alkoholu, seksu, sukcesu, gier, rozwoju – lista jest niewyczerpana.
W dzieciństwie pierwsze miejsce na mojej liście zajmowało czytanie książek. Teraz słodycze. Kiedy mam na nie wielką chęć, rozpoznaję to charakterystyczne doznanie, które wypełnia i otacza mnie. Czasem na chwilę udaje mi się nawiązać z nim kontakt. Jest jednocześnie nieuchwytne i silne. Trudno mi je zignorować lub się przeciwstawić. Mam poczucie, jakby to zabierało mnie od siebie samej. Czuję wtedy niepokój, że coś ma nade mną władzę i oddziela mnie od siebie. Jest też krytyka, że nie potrafię dać sobie z tym rady. Jednak teraz powoli pojawia się coraz więcej miejsca dla przyzwolenia i łagodności, zaufania, że nie muszę nic z tym robić. Czuję, że dzięki tej zgodzie jestem bliżej siebie.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Tym razem za granicę wyjeżdżała moja Córka. Poczułam smutek i powiedziałam, że będę za nią tęsknić. Jest jedną z nielicznych osób, które mnie naprawdę rozumieją. Usłyszałam od niej: „ ja też mam poczucie, że ty rozumiesz mnie”.
Te słowa kiełkowały we mnie przynosząc różne uczucia, myśli, wspomnienia. Powoli odsłaniało się, jakie mają dla mnie znaczenie.
„Rozumiesz mnie” - usłyszane od własnego dziecka. Nie mogłabym sobie wymarzyć bardziej wzruszającego i czułego wyznania.
Dla mnie to oznacza - słuchasz i słyszysz to, co mówię do Ciebie. Nie oceniasz, nie komentujesz, nie krytykujesz, nie dajesz rad. Zostawiasz mi przestrzeń do mojego własnego bycia i szanujesz je.
Jeżeli jestem zła lub rozżalona i tak słyszysz moją prawdę - tęsknotę serca, która kryje się pod tym zachowaniem. Akceptujesz mnie. Przyjmujesz, że moje wybory i to jaka jestem są takie, jakie mogą być w tej chwili. Wspierasz mnie, nawet jeżeli robię inaczej niż ty byś zrobiła.
Mogę być sobą. Mogę badać i sprawdzać, co jest moje, a co nie.
Jestem dla ciebie ważna. Kiedy słuchasz poświęcasz mi swoją uwagę i czas. Tyle, ile potrzebuję.
Kiedy wsłuchuję się w słowa mojej Córki czuję wzruszenie. Świętuję też swoją osobistą głęboką zmianę.
Pamiętam siebie sprzed lat: krytyczną, wymagającą, nielubiącą siebie i nieufającą sobie, zalęknioną i kontrolującą. Doświadczyłam już, że niczego nie mogę ofiarować innym zanim nie dam tego sobie samej.
A dziś mogę z serca powiedzieć do siebie: „rozumiem Cię”.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
„Olsztyn kocham” to piosenka kabaretu „Czerwony tulipan”. To również inicjatywa wokół Olsztyna identyfikowana m.in. poprzez nalepki na auta. Widziałam je często w ostatnich dwóch miesiącach, bo sporo tam przebywałam. Wróciłam do Warszawy mocno wyczerpana, więc zaczęłam się zastanawiać, co było tak trudne, że zabrakło mi energii, a sen nie przynosił wzmocnienia i regeneracji. Jeden z wątków dotyczył samego miasta.
Już parę lat temu zaczęłam czuć się dziwnie w Olsztynie.
Zauważyłam zaskakujące i irytujące rozwiązanie na skrzyżowaniach regulowanych światłami, nadmiernie przedłużające wyczekiwanie zarówno aut, jak i pieszych. Zobaczyłam też, jak w ścisłym centrum na długości ok 300 m miasto zostało rozcięte i rozgrodzone barierką w taki sposób, żeby piesi nie mogli przechodzić na drugą stronę ulicy. Wszystko dla ich dobra.
Wejście do nowego Parku Centralnego nad Łyną, które prowadzi prosto z ulicy Kościuszki stanowi idealny skrót dla studentów z akademika do ich uczelni. Zapytałam policjanta wypisującego tam mandaty, czy policja zgłosiła władzom miasta potrzebę stworzenia przejścia dla pieszych. Natychmiast odpowiedział, że to nie jest możliwe. Starsi ludzie o laskach, kobiety z wózkami każdego dnia próbują tamtędy przedostać się do Parku.
Przy okazji organizowania pomocy dla Mamy rozmawiałam z polecaną w Olsztynie agencją opiekunek. Dowiedziałam się, że ani ja ani moja Mama nie możemy wybrać osoby, za której pracę będziemy płacić. Tylko właścicielka agencji może rozpoznać potrzeby mojej Mamy i przydzielić odpowiednią według niej osobę!
Zaczęłam powoli odbierać Olsztyn, jak miasto opresyjne. Ciągle natykałam się kolejne rozwiązania i zachowania, które wywoływały we mnie opór. Wyglądało tak, jakby władze w trosce o obywateli stosowały przemoc – ograniczyć, zmusić, narzucić i przede wszystkim karać. A najgorsze, że sami mieszkańcy są do tego jakoś dopasowani!
Wcześniej, kiedy mnie ktoś pytał skąd jestem, mówiłam, że z Olsztyna, choć to w Warszawie mieszkam najdłużej. Teraz zastanawiam się, czy nadal czuję łączność z tym miastem. Oddzielenie i przemoc, jaką tam odczuwałam zupełnie pozbawiło mnie energii. „Kocham” mogę powiedzieć tylko, gdy doświadczam połączenia i przepływu.
Moderować komentarze można tylko na wersji Polskiej
Właśnie wróciłam po 10 dniach pobytu w moim rodzinnym domu. Pojechałam zaalarmowana przez Siostrę, że Mama miała incydent zdrowotny i trafiła do szpitala. Ma 87 lat, jest nadal bardzo sprawna umysłowo, samodzielna, ale czasem serce nie daje rady.
Teraz stało się jasne, że z Mamą powinien ktoś zamieszkać na stałe, żeby w razie czego zadzwonić po pomoc. Każda z nas jest gotowa przyjąć Mamę u siebie w Warszawie, ale to dla Niej nie jest najlepsze rozwiązanie – jej miejsce jest tu, gdzie żyje od 54 lat, ma życzliwych i zaufanych sąsiadów, znajomych i ogródek kwiatowy tuż za domem.
Rozważałyśmy różne opcje i możliwości. Pomyślałam też o Jej młodszych siostrach, których los był mocno spleciony z losem Mamy, bo w tragicznych okolicznościach ocaliła je przed sierocińcem, przewiozła do Polski w ramach ewakuacji z Wileńszczyzny i potem zaopiekowała się, jak matka. Napisałam do nich list, w którym nawiązałam do tej historii z pytaniem, czy chciałyby się włączyć do naszych wspólnych działań.
Mój Syn dziś powiedział mi, że w jego opinii ten list nie został napisany tak, żeby skutecznie osiągnąć cel. Zatrzymałam się przez chwilę przy tym, co było moim celem.
Kiedy siadałam do listu zależało mi na tym, żeby nie uronić nic z tej bolesnej historii i oddać prawdę, skupić się na faktach. Szczegóły tej historii poznałam od Mamy dopiero 2 lata temu. Powiedziała mi, że nie dzieliła się tym z nikim wcześniej. Za każdym razem, kiedy do tego wraca płacze i widzę, jakie to jest dla niej ważne. Stało się dla mnie jasne, że chcę uszanować Jej prawdę i dać jej miejsce.
Czy miałam jakiś inny cel oprócz uznania i docenienia Jej życia? Nie.
Dla mnie wypowiedzenie prawdy ma wartość samą w sobie. To jest jak otwarcie drzwi i czekanie z zaufaniem i otwartością, co przyjdzie.
Byłam niedawno na warsztacie „Focusing egzystencjalny”. Od samego początku moją uwagę zwrócił mężczyzna, którego sposób mówienia o sobie i dzielenia się wrażeniami po ćwiczeniach jakoś był mi bliski. To był taki klik gdzieś we mnie, sama nie wiedziałam, czego dotyczy. W ostatnim dniu ćwiczyliśmy razem i doświadczyłam wówczas wzruszenia, bliskości i nie opuszczało mnie ono nawet po ćwiczeniu. Tak mnie to zaciekawiło, że zapytałam o jego poprzednie doświadczenia życiowe.
To, co usłyszałam było zaskakujące i jednocześnie poruszające.
Okazało się, że przeszedł ogromną i trudną zmianę życiową. W tej zmianie ważne było podążanie za swoimi wartościami, szukanie swojej prawdy. Było to bolesne, okupione chorobą, ale nie odpuścił w poszukiwaniu samego siebie. Brzmiało mi to znajomo, co chwila, kiedy dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami okazywało się, jak podobne przeżycia nas łączą.
Ale najbardziej mnie zadziwiło i zachwyciło to, że poczucie wspólnoty duchowej powstało mimo, że pochodzimy z różnych światów. Nasze historie z zewnątrz były zupełnie inne. I co ciekawe, płaszczyzna religijna, na której w ogóle nie byliśmy blisko, nie przeszkodziła nam czuć bliskości duchowej.
Tak, miałam poczucie, że w głębi duszy i serca jesteśmy tacy sami, jesteśmy tym samym. Przypomniał mi się wiersz Ewy Lipskiej „Człowiek to taki zwykły człowiek, jak pierwszy człowiek, drugi człowiek. Różnimy się jedynie tak bardzo podobnie (…)”.
3 lata temu moja Córka ze znajomymi ze studiów spędzała piątkowy wieczór na Wisłą. W nocy na przystanku autobusowym zostali zaatakowani przez chuliganów a jeden z kolegów pobity. Na szczęście nadjeżdżająca policja spłoszyła napastników.
W sobotę następnego dnia spotkałyśmy się w porze lunchu i widziałam po jej twarzy, że coś się stało. To był czas, kiedy niezbyt chętnie dzieliła się ze mną swoimi sprawami, ale przeżycie było tak mocne, że zaczęła opowiadać.
W jednej chwili ogarnęło mnie przerażenie, ale jednocześnie zdałam sobie sprawę, czym musiało być dla mojej Córki to doświadczenie. Nigdy nie była tak blisko przemocy. W głowie miałam tylko jedną myśl, żeby dać jej tak dużo wsparcia, jak to możliwe. Skupić całą uwagę na niej i nie wciskać się ze swoimi komentarzami, interpretacjami, radami i lękami. Udało mi się słuchać i pytać uważnie z serdecznością i zrozumieniem.
Po tygodniu, kiedy się znowu spotkałyśmy, zapytałam, jak się czuje po tym doświadczeniu, jak się czuje pobity kolega. I w pewnej chwili moja Córka z poruszeniem w głosie powiedziała: „Mamo, dziękuję Ci, że nie usłyszałam od ciebie ani jednej przestrogi lub rady”.
W jednej chwili ogarnęła mnie fala ogromnego wzruszenia i poczułam, jakby wokół mnie rozciągało się morze miłości. Bezbrzeżne i ciepłe. Potem miałam poczucie, jakbym ja sama była w nim i jednocześnie była tym morzem. Dziwne doznanie, ale bardzo mocne i wyraźne. Wzruszenie nie opuszczało mnie przez cały weekend. Nawet teraz, kiedy to piszę czuję łzy pod powiekami.
Było to jedno z najmocniejszych doświadczeń w moim rozwoju, życiu. Dziś powiedziałabym, że byłam w pełnym kontakcie z zieloną esencją miłości, współczucia, łagodności. Byłam nią, byłam w pełni sobą. Do dziś wracam do tego wspomnienia ze wzruszeniem oraz czułą myślą o sobie i mojej Córce.
Bliski znajomy opowiadał mi o swojej pracy. Jest specyficzna, bo oparta na bezpośredniej relacji z klientami. Charakter spraw, które mu powierzają wymaga dużego zaufania. Klienci są z całego świata, a sprawy mogą pojawić się nagle i niespodziewanie. Ta praca bardzo odpowiada mojemu znajomemu, daje mu dużo satysfakcji i radości a także poczucie stabilności finansowej. To wszystko powoduje, że trudno mu zaplanować dłuższy urlop, bo w każdej chwili może być potrzebny. Opowiadał mi o tym kolejny raz, ale ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy usłyszałam i naprawdę zrozumiałam jego sytuację. O co chodzi? Dałam sobie czas, żeby przyjrzeć się temu.
Wcześniej zdarzało się, że rozmawialiśmy o wspólnym wyjeździe. Była we mnie wielka chęć odpoczynku i pobycia z dala od codzienności. Próbował znaleźć wolny czas, ale bezskutecznie, a ja interpretowałam to według schematu:"wybierze mnie – jestem ważna, wybierze pracę – jestem nieważna". Kiedy opowiadał, jak bardzo musi uwzględniać specyfikę swojej pracy, czułam rozgoryczenie, żal, złość i w ogóle odrzucałam jego tłumaczenie.
Teraz jestem trochę w innym miejscu. Bardziej świadoma swoich własnych potrzeb. Lepiej też odczytuję potrzeby innych. Czuję też więcej niezależności od innych ludzi. Tak, jakbym bardziej polegała na sobie. Cieszę się, jeżeli mnie wyróżniają, ale już potrafię dostrzec tę radość i że pochodzi od czyjejś aprobaty. Kiedy jestem pomijana czasem czuję przygnębienie i smutek. Zauważam je, ale nie jest to już tak mocne, jak kiedyś.
Podoba mi się to, co powiedział de Mello o życiu, że jest jak orkiestra, która gra zachwycające melodie zawsze inaczej w bieżącej chwili. Kiedy ktoś jest przy mnie melodia zmienia się, kiedy nie ma, orkiestra nie przestaje pięknie grać, a radość nie znika.
W piątek w ubiegłym tygodniu byłam na wernisażu wystawy prac mojej znajomej i jej dwóch koleżanek. W kwiaciarni kupowałam kwiaty dla trzech artystek. Miały być nie nazbyt bogate, ale wyraziste, trochę podobne, ale jednak różniące się od siebie. Pani w kwiaciarni bardzo chętnie się włączyła w wybieranie. Taktownie doradzała zostawiając mi dużo przestrzeni. Lekko podjęła żartobliwy ton i miałam poczucie, że sprawia jej przyjemność to wspólne bycie.
Po wyjściu z kwiaciarni pomyślałam, że chętnie tu wrócę. Potem uzmysłowiłam sobie, że właśnie tak wybieram osoby, od których chciałabym przyjmować usługi.
Przypomniałam sobie moja fryzjerkę Agatkę, która nie pracuje w super modnym salonie, ale jest dla mnie wyjątkową osobą. Czuję wzruszenie, kiedy doświadczam jej otwartości, ciekawości innych ludzi, życzliwości i autentyczności. Inżynier Parol naprawiający pralki, małomówny ze swoim zabawnym spracowanym zydelkiem, zawsze kontaktuje mnie z poczuciem rzetelności i uczciwości. Od razu poczułam zaufanie do fizjoterapeutki Moniki, choć jest młoda i bez wsparcia lat pracy u znanych nazwisk. Jej sposób bycia łączy mnie z rzetelnością, otwartością i zaangażowaniem. Kosmetyczka Ania, za którą nie stoją najmodniejsze przyrządy i zabiegi daje mi poczucie zaufania, zaopiekowania i rzetelności. Fotografka Marysia, wyszukana przez Internet, od pierwszej chwili poznania łączy mnie z naturalnością, prostotą, życzliwością. Graficzka Asia, która zaprojektowała tę właśnie stronę, zachwyca mnie połączeniem talentu i praktyczności, życzliwości i zaangażowania. Kamil, który tę stronę przygotował informatycznie pozwala mi cieszyć się kontaktem z autentycznością, życzliwością i wsparciem.
Zawsze cieszę się na myśl o spotkaniu z nimi, bardzo cenię ich usługi i chcę do nich wracać. Wygląda tak jakby sedno tego, co mi zapewniają w swoich usługach polegało bardziej na ich osobistej jakości bycia. I to potem tworzy całą resztę.
Przypomniałam sobie, jak kiedyś wybierałam takie osoby. Sprawdzone informacje, rekomendacje, społeczne uznanie – wszystko czyjeś, nie moje. Teraz chętniej polegam na swojej intuicji. Chwila rozmowy, pobycia w przepływie z taką osobą pozwala mi podjąć decyzję. Uruchamiam bardziej czucie niż mózg i koncentruję się nie tyle na faktach i dowodach, ale własnym osobistym odbiorze. I to działa!
Wczoraj późnym popołudniem poszłam do lasu na spacer. Czułam wielką radość, bo las jest moim ulubionym miejscem do spędzania czasu. Do wytchnienia, kontaktu z przyrodą, sportu.
Wokół mnie przejeżdżali ludzie na rowerach i przechodzili amatorzy Nordic walking. To moje ukochane aktywności, z których zrezygnowałam na początku tego roku ze względu na nasilające się bóle w kręgosłupie.
Poczułam, jak bardzo tęsknię za jazdą na rowerze. Za każdym razem, kiedy wykonuję na rowerze pierwszy ruch pedałami czuję połączenie z wolnością i siłą. Niby to jest oczywiste, ale ciągle zachwyca mnie, że dzięki mojej własnej energii mogę niezależnie i szybko przemieszczać się w przestrzeni. Zmieniać miejsce chwila po chwili. I czuć na policzku dotyk powietrza, czasem delikatny, ledwo wyczuwalny, czasem stanowczy wręcz natarczywy. Czuć zmęczenie w mięśniach, odpowiedź ciała po wysiłku.
A Nordic walking dynamiczny lub spokojny, daje mi też możliwość praktykowania medytacji chodzonej.
Mijałam rowerzystów i ludzi z kijkami i czułam żal. Uświadomiłam sobie, jak głęboka była moja tęsknota za zdrowiem, siłą i dynamicznym byciem. W tamtej chwili mogłam dać przestrzeń do akceptacji mojej słabości i ograniczeń ciała. Poczuć smutek i pozwolić, żeby był.
Jednak najczęściej, kiedy pojawiają się nowe słabości ciała, jest mi trudno tak po prostu zaakceptować je. Czuję wówczas niepokój, przygnębienie, czasem niezadowolenie. Próbuję tłumaczyć, racjonalizować lub ignorować. Nie chcę się zgodzić na to, co jest prawdziwe. Kiedy się poddaję i pozwalam na te smutne uczucia, zawsze przychodzi spokój i ulga.
Pokazywałam znajomej coś w swoim laptopie. Kiedy zauważyła przy okazji inne prywatne rzeczy, skomentowała je i zażartowała. Poczułam opór i zmieszanie. Nie miałam takiej intencji, żeby je ujawniać. Ale taki jest laptop. Kiedy otwieram go i chcę coś komuś udostępnić, pokazuje się dużo prywatności. Zdenerwowałam się, zaprotestowałam i od tej chwili czułam sztywność i napięcie w czasie spotkania. Dlatego po jakimś czasie zapytałam, czy to jest związane z moją wcześniejszą reakcją.
Okazało się, że tak było. Ucieszyłam się, że jest chętna o tym ze mną porozmawiać. Wytłumaczyła mi, jak to się dzieje, że nawykowo czyta i interpretuje wszystko, co dostrzeże. Jest to część jej zawodowych kompetencji i robienie tego daje jej poczucie sprawności. Nie miała intencji naruszenia prywatności i zrobiła to automatycznie, szybciej niż pomyślała. Widziałam, że jest jej szczerze przykro. Ja z kolei zobaczyłam, jak ważny jest dla mnie szacunek dla prywatności i zaufanie, kiedy otwieram swoje prywatne zasoby. Moja znajoma okazała zrozumienie i uwagę dla moich potrzeb. Miałam poczucie, że płynęło miedzy nami coś lekkiego i prawdziwego.
Na koniec powiedziała: przepraszam. I wtedy momentalnie poczułam niewygodę i rozłączenie.
Dałam sobie chwile, żeby sprawdzić, co się za tym kryło. Uświadomiłam sobie, że to, na czym najbardziej mi zależy w takich sytuacjach, to usłyszeć się wzajemnie. Porozmawiać szczerze z poziomu ciekawości i zaufania.
Za moją ciekawością i zaufaniem kryje się wiara, że ludzie są dobrzy i nie chcą umyślnie nikogo skrzywdzić. Również poczucie, że nikt inny oprócz mnie nie jest odpowiedzialny za moje samopoczucie i nikogo nie zamierzam oceniać ani obwiniać. Taka rozmowa, o ile jest możliwa, daje mi poczucie przepływu, połączenia i bliskości.
Słowo „przepraszam” jest dla mnie jak nóż, który odcina od tego, co żywe. I za co przepraszać – za to, że jest się takim, jakim się jest? Że życie jest, jakie jest? Zamiast „przepraszam” wolę słuchać i być słuchaną.
Znów boli mnie kręgosłup. Ból zwykle pojawia się nagle, najczęściej gdy nie zadbam wystarczająco o ciepło. Obserwuję, jak reaguję na tę zmianę.
Przypominam też sobie, jak to było w ubiegłym roku, kiedy przez 2 miesiące nie mogłam wyzdrowieć po zapaleniu zatok, potem grypie i powikłaniach. Od początku choroby walczyłam o wyzdrowienie. Chodziłam do lekarzy, brałam leki, szukałam leczenia naturalnego, działałam. Każdej nocy kładłam się do łóżka z myślą, że jak rano wstanę, to choroba się wycofa. Każdego ranka sprawdzałam, czy już jej nie ma. Odrzucałam chorobę, stan cierpienia, zmęczenia i niepokoju. Złościłam się z powodu ograniczeń w moim codziennym życiu.
Po dwóch miesiącach, kiedy już czułam się lepiej przyszła taka jedna chwila, kiedy uświadomiłam sobie, że przez ten cały czas byłam kompletnie odseparowana od siebie, swojego lęku i cierpienia. Skupiając całą uwagę na zwalczaniu choroby i oporowaniu nie mogłam okazać sobie współczucia i zrozumienia. Moje życie w chorobie było inne, ale wciąż było moim życiem. Jak odrzucałam chorobę, to odrzucałam też swoje życie. Kiedy zobaczyłam, jak bardzo byłam rozłączona i osamotniona, poczułam żal i smutek.
Jest takie przekonanie: „albo walczysz z chorobą i masz szansę wygrać, albo się poddajesz i przegrywasz”. Dziś to do mnie nie przemawia. Bliższe mi jest przyzwolenie, żeby zapewnić przestrzeń, w której pomieści się i ból i cierpienie ciała, niezadowolenie z ograniczeń życiowych, niepokój, lęk, żal, ale też czułość, współczucie, nadzieja. I dopiero z takiego miejsca działanie na rzecz swojego dobra ma dla mnie sens.
Kiedy choroba wraca, rzadko udaje mi się dłużej być w takiej harmonijnej przestrzeni. Zazwyczaj działam w starym stylu. Jednak te pojedyncze chwile połączenia dają mi nadzieję na przyszłość – że również w czasie choroby jest dostępne przyzwolenie i zaufanie.
Od czerwca mieszkam z kotką mojej Córki. Opiekuję się nią podczas wakacji. Wcześniej nie miałam żadnych doświadczeń ze zwierzętami w domu. Słyszałam różne opowieści, w których kotom przypisywane były jakieś ludzkie cechy – że się obrażają, że rządzą w domu, traktują swego właściciela jak sługę. Czasem kot był oceniany przez pryzmat oczekiwań psich – że się nie przywiązuje, jest mu obojętny właściciel i robi zawsze to, na co ma ochotę. Jakoś intuicyjnie czułam opór wobec tego. Kojarzyło mi się to z przyklejaniem etykietek. Nie lubię uogólnień i nie wierzę, żeby prowadziły do czegoś dobrego. Tak więc naturalnie zaczęłam z poziomu „nie wiem” i sprawdzania, co jest dla niej prawdziwe.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam było to, że jest bardzo lękliwa i jednocześnie ciekawska. Cały czas obserwuję w niej ten taniec – ciekawości poznania nowego i jednocześnie lęku, który przyciska do ziemi, trzyma w napięciu ciało. Czuję wzruszenie, kiedy widzę, jak się boi, a jednak robi kolejne kroki na drodze poznania nowego miejsca czy nowej osoby. Podoba mi się, że bada świat bardzo zmysłowo – dotyka pyszczkiem, wąsami, łapką, wącha i nadsłuchuje.
Zachwyca mnie, jak idzie swoim zwyczajnym krokiem – powoli, z gracją, płynnie i bezszelestnie. Uświadamiam sobie, że to jest tempo, które mnie samej odpowiada – nieśpiesznie, lekko, wchodząc w każda kolejną chwilę bycia spokojnie i uważnie.
Kiedy się bawi, jest zwinna, szybka, w pełni swojej energii. Sprytnie goni za piórkiem, biega po swoim drzewku jak wiewiórka. Nigdy nie upadła, o nic się nie uderzyła ani zaczepiła. Nieoczekiwanie dla siebie zobaczyłam, jak przyjemnie jest ją dotykać. Futerko ma miękkie i delikatne. Kiedy ją głaszczę czuję pod ręką ciepło i ciałko pełne ruchu i życia.
Czasem, kiedy jej nie mogę znaleźć w żadnym z możliwych miejsc, nagle kątem oka zauważam, że stoi przy mnie, jak gdyby nigdy nic. Uwielbiam te chwile. Taka miła wiadomość od świata: „aha.., jednak nie kontrolujesz i nie wiesz wszystkiego”.
Nie doświadczam złośliwości, obojętności czy dominacji z jej strony. Nie ma też agresji, – kiedy naruszam jakąś jej granicę – delikatnie łapie mnie zębami, żebym się wycofała. Nie jestem pogryziona ani podrapana. Nie lubi być na rękach, ale czasem pozwalam sobie na trochę przemocy i biorę ją na ręce – wówczas zależnie od nastroju wytrzymuje na zasadzie „no dobrze, trochę wytrzymam” lub od razu daje znać, że „dosyć tego”.
Jest gdzieś we mnie poczucie radości i harmonii, kiedy myślę o naszym wspólnym byciu. Ciekawe, jak jej jest ze mną?
Jako dziecko i nastolatka z pasją czytałam książki. Wciąż mam do nich duży szacunek. Gdy będąc dorosła szukałam pomocy i odpowiedzi na kluczowe życiowe pytania, z nadzieją i zaufaniem skierowałam się ku książkom. Odkrywałam w nich raz po raz ciekawe teorie i trafne objaśnienia rzeczywistości. Zachwycałam się nimi – „tak, tak, o to właśnie mi chodzi”, „tak, teraz już rozumiem” i …niczego w życiu nie mogłam ruszyć z miejsca. Odczuwałam wówczas smutek i dezorientację.
Przełom nastąpił 7 lat temu na moim pierwszym warsztacie rozwoju osobistego. Zostałam wówczas empatycznie wysłuchana i było to, jak dotyk czułości i bliskości. Następnego dnia zdarzyło się coś jeszcze bardziej poruszającego – przyszła taka chwila, w której poczułam dla siebie zrozumienie i akceptację. Pierwszy raz w życiu. Zobaczyłam wówczas jasno, jak wielka różnica jest między „poczuć coś” i „wiedzieć coś”.
Od tamtego czasu doświadczanie stało się prawdziwą inspiracją i napędem mojego rozwoju. Świadome wchodzenie w sytuacje życiowe, relacje z ludźmi i sobą samą, obserwowanie z zaciekawieniem i nieocenianiem, dzielenie się swoim osobistym doświadczeniem i przyjmowanie tego daru od innych ludzi. Odczuwam ogromną różnicę między realnym byciem, a mówieniem lub czytaniem o byciu. Doceniam słowa, gdy kotwiczą mnie w chwili obecnej, w ciele. Tracę dla nich zainteresowanie, gdy oddalają od tego, co rzeczywiste.
Nie pociągają mnie już fascynujące książki, ekscytujące teorie, złote myśli i błyskotliwe powiedzonka. Trudno mi znaleźć ducha wspólnoty z tymi, którzy nieświadomie pozwalają się uwodzić słowom.
Ufam, że to, co mi jest potrzebne do wzrastania jest w moim zwyczajnym życiu. Jeśli mogę w nim coraz bardziej świadomie doświadczać połączenia lub oddzielenia, radości lub cierpienia, to mi wystarcza.
W taki sposób przyjmuję zen coaching do swojego życia i praktyki.
W ubiegłym roku zmieniłam sposób odżywiania. Wcześniej długo chorowałam i szukając dla siebie pomocy zdecydowałam się na radykalną zmianę diety.
Wykluczyłam gluten, cukier i produkty pochodzące od krowy, dodatkowo mięso, jajka, kawę, co na oko stanowiło ok 98% wszystkiego, co spożywałam. Zaczęłam sama przygotowywać wszystkie posiłki, zgodnie z zasadą rotacji: nie częściej, niż co 4 dni produkt z tej samej rodziny. Zawsze świeże, zrobione tuż przed jedzeniem. Jednego dnia opróżniłam lodówkę i szafki i zrobiłam miejsce dla nowych rzeczy. Używam teraz 7 rodzajów mąk bezglutenowych i 5 rodzajów oleju. Oprócz fasoli, na co dzień jem soczewicę, ciecierzycę, soję, groch. Kasza jaglana, moje codzienne śniadanie, podzieliła się z gryczaną i płatkami owsianymi. Najbardziej spektakularne wejście do mojego menu miały warzywa. Do tego orzechy, nasiona, jako skarby roślin, przyprawy - najchętniej lokalne. Zaczęłam pić ziołowe herbaty, rozpoznaję i doceniam ich zróżnicowany smak.
Ta nowa dieta jest mega zdrowa. Jest również tańsza, mimo, że kupuję produkty ekologiczne. Już nie marnuję i nie wyrzucam jedzenia. Okazało się, że obróbka warzyw trwa krótko i w ciągu pół godziny mam już przygotowany obiad. I co najważniejsze – jest bardzo smaczna, co przetestowałam też na zwolennikach tradycyjnej kuchni. Teraz trochę rozluźniłam dietę, jadam ryby, czasem mięso, zdarzy się, że ciasto. Króluje różnorodność.
Kiedy mówię, że jestem na diecie zazwyczaj widzę współczujące spojrzenia - no tak, musisz się ograniczać. A ja mam poczucie, że jest odwrotnie - wcześniej byłam ograniczona i nawet tego nie widziałam. Jadłam potrawy znane z tradycji lub restauracji. Użyte produkty, smaki i przyprawy były jakby dane, oczywiste.
Od kiedy porzuciłam dotychczasowe jedzenie nie mam żadnych ograniczeń w próbowaniu nowych produktów i zestawianiu składników. Używam swojej wyobraźni, kolorów (!), intuicji. Czuję się jak odkrywca nowych lądów - celowo nie próbuję w trakcie gotowania i z ciekawością czekam na końcowy smak, który się pokaże. Moja radykalna dieta zamiast z poczuciem ograniczenia kontaktuje mnie z ciekawością, radością tworzenia. Także z wdzięcznością do ziemi, na której żyję, że dzieli się swoimi skarbami.
W sobotę jako klientka przyjmowałam sesję zen coachingową od osoby, która kończy trening i w ramach wymaganej praktyki daje sesje zen coachom.
Ta osoba jest moją przyjaciółką, której za kolei ja dawałam sesje zen coachingowe od zeszłego roku. Towarzyszyłam jej przez kilka miesięcy w trudnych sytuacjach zawodowych w wymagającej branży mocno zdominowanej przez mężczyzn. Często przewijał się wówczas wątek braku wiary w siebie, w swoje możliwości i umiejętności. Postrzegam moją znajomą jako odpowiedzialną, solidną i kompetentną, a jednak brak zaufania i lęk był w niej bardzo żywy.
I teraz stanęła wobec wyzwania poprowadzenia sesji z certyfikowanym zen coachem. Nie jest to łatwa sytuacja. Zwłaszcza, kiedy nie miało się wcześniej doświadczenia coachingowego, sprawy klienta są jednocześnie ważkie i delikatne, a coach czuje odpowiedzialność i chęć wniesienia czegoś pożytecznego w życie klienta.
Sesja popłynęła naturalnie, a ona w roli zen coacha była cennym wsparciem w moich poszukiwaniach i głębszym zobaczeniu i zrozumieniu siebie.
Kiedy po zakończeniu zapytałam, jak się czuła, pierwszą rzeczą którą powiedziała było to, że czuła zaufanie do siebie. Wierzyła, ze cokolwiek się stanie, to da radę, a proces się potoczy w niewymuszony sposób. Widziałam ją zadowoloną i usatysfakcjonowaną.
Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że to jest ta sama osoba, z którą pracowałam od zeszłego roku.
Przypomniałam sobie też z naszych niedawnych rozmów, że teraz w sprawach zawodowych jest w niej więcej odprężenia i spokoju.
Świętuję ten moment bycia w kontakcie z zaufaniem. A także zmiany w kierunku bliskości, większej lekkości i swobody.
W radiu znów ktoś wypowiada się na temat konfliktu z nastolatkiem. Kiedy słyszę końcową radę „rozmawiajmy ze swoimi dziećmi” przypominam swoje własne doświadczenie z moimi Dziećmi. Gdy próbowałam rozmawiać, moja Córka ucinała te próby mówiąc,– „to są moje sprawy i nie zamierzam z Tobą o tym rozmawiać”. Teraz uśmiecham się na to wspomnienie, ale wówczas bardzo cierpiałam i nie wiedziałam, co mam zrobić, żeby to zmienić.
Kiedy zaczęłam poszukiwać lepszego rozumienia siebie samej dotarło do mnie, że tak naprawdę słabo znam swoje Dzieci. Uświadomiłam sobie, że jeżeli w rozmowie słuchałam i zadawałam pytania, to głównie po to, aby sprawdzać, czy robią tak, jak powinny. Jak było inaczej - osądzałam, dawałam rady lub forsowałam swoje racje. Jakieś wzorce, reguły i przekonania bardziej lub mniej uświadomione, kryły się za tym „powinno się” i stawały się moją życiową busolą. Moje Dzieci były dla mnie najważniejsze. Ale jak mogłam je wspierać, skoro nie byłam w stanie ich usłyszeć w tym gąszczu „powinno się”.
Wtedy pojawiła się chęć, żeby zacząć ich słuchać inaczej. Z otwartością i ciekawością.
Za każdym razem, kiedy udawało mi się porzucić mój stary styl, łatwiej mi było usłyszeć, o czym naprawdę mówią moje Dzieci i co ważnego o sobie przekazują.
Na początku świadomie się pilnowałam: „nic nie mów i słuchaj, staraj się usłyszeć i zrozumieć”. Zrozumieć, to znaczyło też przyjąć w życzliwy sposób bez oceniania i komentowania. Im więcej po nowemu słuchałam mojej Córki, tym chętniej dzieliła się ze mną swoimi sprawami. Miałam poczucie, że z miesiąca na miesiąc, powoli budowało się zaufanie i zrozumienie między nami. I jej zaufanie do siebie samej.
Ostatnio byłam w teatrze, pierwszy raz po długiej przerwie. Poczułam radość, kiedy tylko znalazłam się w tym niezwykłym miejscu. Sztuka była o spotkaniu Witolda Gombrowicza i Sławomira Mrożka, dwóch wielkich polskich pisarzy. Postawa Gombrowicza wobec życia i twórczości, determinacja w doświadczaniu życia, pasja poszukiwania prawdy, świadomość swojego bycia i chęć eksplorowania go skontaktowała mnie z poczuciem wspólnoty. Jakbym spotkała kogoś bliskiego.
Całkiem niedawno znajoma artystka opowiedziała mi o akcie tworzenia, jak bardzo jest osobisty i że jest drogą poszukiwania samego siebie, prawdy o sobie. Uświadomiłam sobie wówczas, że poszukiwanie połączenia z wolnością, prawdą, byciem sobą jest wyborem artystów, którzy dążą do znalezienia i wyrażenia siebie.
Mam takie przekonanie, że na tej drodze poszukiwań nieuchronne jest zwątpienie i cierpienie. Jeżeli ktoś szuka komfortu i łatwości, potwierdzenia, jakim jest fajnym i wartościowym, to trudno mi sobie wyobrazić, żeby zrobił krok w kierunku odkrycia prawdy o sobie.
Dzięki tej sztuce uświadomiłam sobie, jak bliscy są mi artyści. Może to umiłowanie prawdy i wolności przyciągało mnie zawsze do galerii, teatru, każdej formy twórczości?
Zrobiłam torcik truskawkowy na zimno. Jest bajecznie smaczny. Robi się go z żółtek, masła, cukru, wanilii, biszkoptów i truskawek. Sam widok i zapach zaprasza zmysły i porusza wyobraźnię.
Jak tylko moja znajoma zobaczyła, jak go wyjęłam z lodówki rzuciła: „A może zrobiłabyś taki torcik na moje spotkanie z koleżankami?”
W jednej chwili miałam burzę różnych myśli i była też taka paniczna: „ nie dam rady, potrzebuję odpoczynku”. W zaskoczeniu nic nie odpowiedziałam, co właściwie oznaczało „nie”.
Dość szybko poczułam niewygodę, że zostawiłam ją z niejasnością. Pomyślałam sobie, że mogą przyjść jej do głowy różne tłumaczenia np. że nie jest dla mnie wystarczająco ważna, żebym zrobiła dla niej coś specjalnego.
Niedługo po tym widziałyśmy się znowu i odkryłam przed nią, co wówczas było we mnie prawdziwe. Była to mieszanka uczuć, na „tak” i na „nie”.
Na „tak” było to, że bardzo lubię się dzielić przepisami, potrawami, swoimi kuchennymi inspiracjami. Ponadto ta znajoma jest mi bliska i dla niej szczególnie chętnie przygotowałabym torcik. Na „nie” było to, że ostatnio mój czas był bardzo intensywny i wypełniony nieoczekiwanymi zdarzeniami. Marzyłam o powrocie do mojego rytmu życia i dlatego górę wzięła potrzeba odpoczynku i spokoju.
Poczułam ulgę, że mogłam jej powiedzieć o wszystkim, a ona okazała mi zrozumienie.
Kiedy ktoś prosi mnie o coś, dokonuję wyboru i czasem odmawiam .
Gdy mam powiedzieć tylko gołe „nie”, zazwyczaj jest mi trudno i czuję niewygodę, zdenerwowanie, a nawet irytację. Jak najpierw podzielę się tym, co jest we mnie na „tak” i dopiero później, co jest we mnie na „nie”, to jest mi łatwiej. Mam poczucie, że pokazuję wówczas obie strony mnie: że staram się zadbać o swoje ważne potrzeby, ale też mam chęć zobaczenia i uwzględnienia potrzeb tej drugiej osoby.
Rozmawiałam ze znajomą na ławeczce w Łazienkach. Opowiadała mi, jak powstrzymała się od wyrażenia swoich uczuć i powiedzenia: „kocham Cię”. Było to dla niej za mocne - jak na tamtą chwilę.
Przypomniało mi to, jak jakiś czas temu wypowiedziałam te słowa do mężczyzny, który deklarował swoje uczucia i zaangażowanie w stosunku do mnie. Nastąpił taki moment w naszej znajomości, że moje serce otworzyło się i tak jakby przyjęło jego bycie w pełni, nie oceniając ani osądzając. Czułam połączenie, ciepło, bliskość. Było to bardzo poruszające doznanie i na wyrażenie go użyłam słów „kocham cię”.
Takie przeżycie kiedyś, to byłoby jakby dotarcie do długo upragnionego miejsca. Nareszcie jest ktoś, dzięki komu mogę spełnić swoje marzenia o szczęściu, zrozumieniu, bliskości, radości! Teraz zacznę żyć w pełni!
Tym razem było inaczej. Oprócz przepływu i delikatności czułam zaproszenie do sprawdzania, co dalej się zadzieje, a przede wszystkim, co jest rzeczywiste i prawdziwe.
Miałam jasność i świadomość, że samo uczucie czułości i połączenia nie „załatwia sprawy”. Byłam gotowa przyjąć, że w realnym zwykłym życiu możemy nie otrzymać od siebie tego, co jest dla nas ważne.
Czułam otwartość i zaciekawienie - jak przed podróżą w nieznane.
Od lat ciekawi mnie temat zmiany życiowej - jak ją skutecznie przeprowadzić, wyjść z koleiny nieświadomego życia i wkroczyć na ścieżkę większej swobody i radości.
Najbardziej zadziwia mnie to, że warsztatów i szkół na ten temat jest bez liku, a jednak bardzo rzadko spotykam osoby, które są prawdziwie radosne, otwarte, zaciekawione. Większość o tym opowiada, ale taka nie jest.
Moje osobiste doświadczenia okazały się na tej drodze źródłem cennych odkryć i obserwacji.
Kluczowym było stopniowe uświadomienie sobie, że moje wielkie oddanie i zaangażowanie w opiekowanie i wychowywanie Dzieci nie przełożyło się na te jakości bycia, o których marzyłam - wolność, zaufanie, akceptację, spontaniczność. Było to najboleśniejsze, ale też najbardziej wzbogacające doświadczenie w moim życiu.
Zaczynałam też lepiej rozumieć, na czym mi zależy w pracy zawodowej i gdzie leżą moje granice.
Ważne były moje relacje osobiste. Kiedy spostrzegłam, że w kolejnym związku powtarzam nieświadomie te same zachowania,, utwierdziłam się w przekonaniu, że chcę zająć się sobą i zobaczyć, co jest we mnie.
Oprócz własnych poszukiwań czerpałam z doświadczeń różnych szkół i nurtów rozwojowych.
NVC (Nonviolent Communication) umocniło moje przekonanie, że ludzie z natury są dobrzy i chętnie otwierają swoje serca. W NVC pierwszy raz doświadczyłam mocy i prostoty empatii.
Psychoterapia i psychoedukacja była dla mnie dobrą praktyką zauważania i obserwowania siebie, nazywania swoich uczuć, a także odróżniania faktów od interpretacji.
Technika Alexandra urzekła mnie łagodnym i pełnym zaufania podejściem do ciała. TA nauczyła mnie dostrzegać ciało w codzienności i zagościła w moim życiu do dziś.
Inteo było mi bliskie w podejściu, że podążając za prawdą warto się spotkać z trudnymi uczuciami, nie uciekać od nich, tylko wesprzeć się oddechem, żeby poczuć je w sobie.
Mindfulness wprowadziło do mojego życia codzienną praktykę uważności i medytacji. W mindfulness pierwszy raz wzięłam udział w odosobnieniu (retreat) i przekonałam się, jak dużo wnosi w moje życie.
W każdym z nich znajdowałam interesujące mnie wątki, jednak nadal szukałam. Nurty psychologiczne odwoływały się do wiedzy i analizowania, w efekcie coraz więcej rozumiałam, ale w sferze bycia sobą niewiele się zmieniało. W medytacyjnych bliskie mi było kierowanie się ku chwili obecnej i uwolnienie od osądzania, ale w konkretnych sytuacjach życiowych brakowało mi dostrzeżenia i uznania wpływu, jaki mają moje potrzeby na jakość mojego bycia.
Zen coaching łączy w sobie to, co do tej pory spotykałam oddzielnie, jest prawdziwy wobec mojego życiowego doświadczenia i zgodny z moimi wartościami.
Ale przede wszystkim jest skuteczny, czego doświadczam na co dzień i w czasie sesji zen coachingowych.
Mój Syn dostał ofertę pracy za granicą. Stanął przed trudną decyzją tym bardziej, że propozycja nie spełniała w 100% jego oczekiwań.
Mocną stroną mojego Syna są umiejętności analityczne, bystrość i inteligencja. Tak więc zastanawiał się, badał, analizował, gromadził informacje i opinie. Ale ciągle nie miał jasności, co zrobić.
Kiedy zwrócił się do mnie z prośbą o radę, poczułam niewygodę. Dziś już nie wierzę w dawanie rad. Wierzę natomiast w szukanie odpowiedzi w sobie. W wartość i moc tego, co się odkryje. Dlatego powiedziałam mu: „ Synu, nie jestem za bardzo chętna do dawania rad”. On, który wie, co jest mi teraz bliskie zażartował: „Ty to na pewno chciałabyś mi zadawać pytania”. Potwierdziłam i dodałam: „Zobacz, przeanalizowałeś wszystko i wiem, że zrobiłeś, co w mocy ludzkiego umysłu, a jednak ciągle masz wątpliwości. Czyli jest coś, do czego nie masz dostępu, skryte gdzieś w podziemiu, co prawdopodobnie wywołuje tę niepewność. I ja mogę Ci pomóc w dotarciu do tego miejsca i sprawdzenia, co to jest.”
Logika tego była mocna i mój Syn przyznał to, choć nie zdecydował się na sesję zen coachingową.
Było to dla mnie w porządku, bo wierzę, że skutecznie działa tylko to, do czego sami mamy przekonanie. Mam też wielkie pragnienie szanowania każdego wyboru każdego człowieka. I nie patrzę na wybór jako „dobry” „niedobry”, „słuszny”, „niesłuszny” ale raczej traktuję jako cząstkę prawdy, życia przejawiającego się w danej chwili, którą chcę uznać i nie kwestionować.
Opowiadałam Córce, jak doszło do nieporozumienia z moim znajomym w trakcie uzgadniania wspólnego wyjazdu. Moje słowa w korespondencji mailowej zostały przez niego zupełnie opatrznie zrozumiane. W pewnej chwili w tej wymianie pojawiło się napięcie, a moja próba empatycznego wysłuchania została odczytana, jako złośliwość. Moje pytania o jego uczucia i samopoczucie zostały potraktowane jak szyderstwo. Byłam tym przygnębiona i smutna.
Moja Córka słuchała w milczeniu i kiedy zachęciłam ją, żeby coś powiedziała, wyraziła swoje zakłopotanie: „nie wiem, co Ci poradzić”. Na słowo „poradzić” poczułam opór w ciele - zabrzmiało mi to znajomo, ale była we mnie jakaś niechęć. Poprosiłam: „Ja nie potrzebuję rady, tylko zrozumienia”. I wówczas Córka, po namyśle i trochę bez wiary, powiedziała: „ Jest ci smutno, bo twoje intencje nie zostały zrozumiane?".
I stał się cud – te proste słowa momentalnie dały mi poczucie połączenia i bliskości – jestem usłyszana i zrozumiana. Uśmiechnęłam się i moja Córka odpowiedziała mi uśmiechem. Sama doświadczyła, jak to działa.
Budzę się rano i sprawdzam godzinę: czy już powinnam wstać. Kiedy jest zbyt późno lub zwlekam ze wstawaniem, czuję niezadowolenie. Zaczęłam przyglądać się temu niezadowoleniu i zobaczyłam, że jest mocno związane z przekonaniem, że powinnam wstać wcześnie, żeby jak najlepiej wykorzystać czas. Powoli zaczęłam dostrzegać, jak dużą rolę w moim życiu odgrywa przekonanie, że cały czas powinnam wypełniać robieniem czegoś pożytecznego. Jeżeli tak nie robię - czuję niezadowolenie z siebie i napięcie.
Kiedy mam listę rzeczy do zrobienia i koncentruję się na zadaniach, czuję wówczas presję, ale też w pewien sposób ulgę. Rano wstaję z łóżka bez wahań i zastanawiania się – do roboty!
Wygląda to sprawnie i gładko, ale jednocześnie czuję w sobie opór i niechęć do takiego zachowania. O co chodzi? Kiedy się temu bliżej przyglądam widzę, jak bardzo nie moje jest to przekonanie. Tak, jakby siłą we mnie wciśnięte i odcinające mnie od prawdziwego kontaktu ze sobą. Zamykające mi drogę do sprawdzania ze sobą, co w tej chwili jest dla mnie dobre, czego potrzebuję, co wybieram. A chcę wybierać, dawać sobie przestrzeń do decydowania i pozwalania.
Teraz udaje mi się to częściej zauważać w codziennym życiu. Widzę więcej tych „powinnam” – „powinnam ze wszystkim sobie radzić sama”, „powinnam być silna”, „nie powinnam chorować ani prosić nikogo o pomoc”. Mam świadomość, jak wielu "powinnam" nie zauważam wcale. Kiedy nie jestem ich świadoma, kierują moim życiem z podziemia i oddzielają mnie od siebie, od życia.
Wierzę, że kiedyś będę się rano budzić, jak w piosence Anny Marii Jopek:
"Spójrz, nowy dzień Twego życia się zaczyna,
Wstań by zanurzyć się w nim,
Już czujesz tę mocną radość bez przyczyny(...)"
„Mocna radość” jest fajna, ale teraz podoba mi się najbardziej "bez przyczyny".
Rozmawiałam z koleżanką, z którą kiedyś pracowałam. Powiedziała mi, że niektórzy z tej pracy mogą się śmiać z mojego wyboru, że zostawiłam pracę w spółce i zajęłam się zen coachingiem. Sprawdziłam, co to we mnie porusza.
Najpierw pojawiło się trochę smutku, że nie jestem zrozumiana. Zobaczyłam oddzielenie i zamknięcie w jedynie słusznej wizji tego, co jest dobre i wartościowe. Zatęskniłam za wolnością i ciekawością, która otwiera i zadaje pytania: "Czego ci brakowało?", "Co cię zachęciło?", "Co jest dla ciebie teraz ważne?", "Jak ci jest teraz?".
Potem pojawiło się poczucie spokoju i przestrzeni. Połączyłam się ze swobodą wybierania tego, co jest moje i uwolnieniem od konieczności spełniania czyichś oczekiwań lub sprostania obiegowym przekonaniom. Poczułam, jak jest mi dobrze tu, gdzie jestem. To jak żyję jest w zgodzie ze mną, inspiruje mnie. Mogę powiedzieć o sobie, że jestem teraz szczęśliwa. Moje poczucie szczęścia nie jest jednak niekończącą się radością i uniesieniem, ale stabilną pewnością, poczuciem siebie. Jest wokół mnie i we mnie. Kiedy przychodzą chwile, że czuję smutek, zagubienie, płaczę, to jednocześnie nie tracę tego poczucia ugruntowania i zakotwiczenia w sobie.
Robiłam dziś zakupy w warzywniaku. Przyszłam ze skromnym zapotrzebowaniem, ale kiedy patrzyłam na produkty dookoła, nabierałam chęci na więcej i więcej. Uświadomiłam sobie, że jest dopiero wiosna, a wszędzie pyszniły się warzywa i owoce w wielkim wyborze. Lubię je jeść, a odkąd zmieniłam sposób odżywiania, zajmują w moim sercu a także menu dużo więcej miejsca.
Warzywa i owoce zachęcały mnie do podziwiania wielkiego bogactwa, kolorów, kształtów, zapachów, różnorodności. Najbardziej pachniały truskawki i koperek. Poczułam też wdzięczność, że mam taki wybór i że nie są koszmarnie drogie. Warzywniak był tak zorganizowany, że każdą rzecz mogłam sama wybrać, a pan sprzedawca uprzejmy i pomocny. Czułam radość i ożywienie.
Miałam poczucie, jakbym uzyskała dostęp do życia w jego hojności, obfitości i różnorodności. I ja wolna w wyborze tego, co lubię i co mi się podoba.
W takich sytuacjach zdarza się, że kupuję więcej niż potrzebuję i potem kombinuję, jak to wykorzystać, żeby niczego nie zmarnować. To kombinowanie sprawia mi radość, zaprasza moją kreatywność i wolność w komponowaniu nowych potraw i jest dla mnie naturalną częścią bycia w tym całym bogactwie.